AL DI MEOLA
26.06.2005
Rynek
Wrocław
____________________

GALERIA

MEET & GREET


____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
27.06.2005

To, co wydarzyło się ubiegłego wieczoru we Wrocławskim rynku przeszło najśmielsze oczekiwania chyba wszystkich. Zarówno zgromadzonych pod sceną miłośników genialnej muzyki Ala Di Meoli jak i samych grających ją muzyków - a to z powodu liczebności tych pierwszych. Dość powiedzieć, że gdy Al po raz pierwszy pojawił się na scenie, rozejrzał się uważnie, po czym podszedł do mikrofonu i pierwszymi słowami jakie wypowiedział do nas tego wieczoru były "Is this a woodstock?". Trudno będzie opisać słowami to, co się działo przez kolejne 2 godziny i emocje, jakie temu towarzyszyły, ale postaram się oddać je przynajmniej w części.

Warto było przybyć na miejsce 3 godziny przed czasem, gdyż dało nam to niepowtarzalną okazję uczestniczenia w próbie tej części zespołu, która przyjechała wcześniej. Improwizacje w wykonaniu Erniego Adamsa (perkusja), Maria Parmisano (klawisze) i Victora Mirandy (basisty) robiły ogromne wrażenie na zgromadzonej, jeszcze wtedy nielicznie, publiczności, która wyrażała swój zachwyt kwitując wyczyny muzyków oklaskami. To była jednak dopiero mała zapowiedź tego, co miało się wydarzyć później.

Jak się okazało, niewiele brakowało a koncert gwiazdy wieczoru w ogóle by się nie odbył. Jak się dowiedzieliśmy od konferansjera, samolot, w którym lecieli Al i Gumbi Ortiz (instrumenty perkusyjne) krótko po wystartowaniu musiał wrócić do Neapolu. W końcu udało się dotrzeć do Niemiec - po godzinie 18:00 muzycy byli już w Berlinie. Do koncertu zostało już mało czasu, więc organizatorzy wspaniałomyślnie wynajęli prywatny samolot i w ten oto sposób z drobnym poślizgiem, ale Al dotarł wreszcie na miejsce.

Czas oczekiwania umilał nam znany miejscowym i nie tylko zespół Ludwika Konopki - Acoustic Travel Band bardzo dobrze wprowadzając w dźwięki muzyki jaką gra Al Di Meola. Widać jednak było że decyzja ta została podjęta w ostatniej chwili, gdyż zespół wystąpił w bardzo okrojonym składzie i zmuszony był przez to ratować się (niestety) podkładami. Mimo to podołali wyzwaniu, a wyraźnie stremowany Ludwik (na scenę skierowane były oczy już kilku tysięcy zgromadzonych w rynku ludzi) miał kłopoty z wysłowieniem się, więc pozostawię to bez k..kk... kk-komentarza.

Problemy z transportem i fakt że Al praktycznie prosto z lotniska wskoczył na scenę sprawiły, że zespół nie mógł zrobić odpowiednio wcześniej kompletnej próby dźwięku. Występ rozpoczął się więc od próby, ale bardzo krótkiej, bo już po paru minutach rozbrzmiały dźwięki One Night Last June z albumu Kiss My Axe. Ludzie czekali już naprawdę długo, więc Al nie chciał dłużej tego przeciągać. Co zrobiło na mnie ogromne wrażenie to fakt iż muzycy zaczęli grać badź co bądź trudną muzykę zanim udało się skonfigurować odpowiednio odsłuchy. Przez pierwsze dwa utwory Al i reszta muzyków pokazywali akustykowi co i jak ma poprawić w mixerze, co w ogóle nie odbiło się na jakości granej przez nich muzyki. Pełen profesjonalizm.

Drugim utworem jaki usłyszeliśmy był Senor Mouse ze słynnego albumu Casino. Al zgodnie z zapowiedziami powrócił do grania swoich klasycznych kompozycji na gitarze elektrycznej. Stare utwory (najstarszy grany tego wieczoru kawałek został nagrany pierwotnie w 1977 roku!) brzmiały niesamowicie świeżo i energetycznie w nowych aranżacjach. Każdy członek zespołu wkładał w grę niesamowicie dużo uczucia i dodawał od siebie mnóstwo wirtuozerskich smaczków co przełożyło się na niezwykle bogatą, złożoną i porywającą formę.

Po dwóch pierwszych kawałkach przyszła pora na popisy solowe w wykonaniu perkusistów Erniego i Gumbi'ego. Zgranie tych panów zasługuje na największą pochwałę, podobnie jak i reszty zespołu. W czasie koncertu mogliśmy jeszcze podziwiać grających w duecie Ala z Gumbim oraz Ala z Victorem - najnowszym w zespole basistą. Moje obawy co do jego osoby bardzo szybko zostały rozwiane - Victor okazał się świetnym basistą który idealnie pasuje do zespołu tak pod względem poziomu technicznego gry jak i zachowaniem na scenie.

Bo muszą wiedzieć wszyscy Ci, którzy nie mieli nigdy okazji być na koncercie zespołu Ala Di Meoli, że tutaj zawsze ze sceny emanuje nie mniejsza energia i pasja niż na koncertach rockowych! Po prostu widać że każdy muzyk czerpie z grania ogromną radochę i że wkłada w grę mnóstwo uczucia. To z kolei przekłada się na reakcje publiczności, która była po prostu niebywale głośna tego wieczoru. Początkowe skojarzenie Ala z woodstockiem nie było przypadkowe - muzycy nie są przyzwyczajeni do takich koncertów, grając z reguły w małych halach, filharmoniach, teatrach i klubach; tutaj atmosfera przypominała bardziej tą stadionową. W jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu.

Prawdziwa euforia nastąpiła na samym końcu koncertu - zagrane pod rząd nieśmiertelne hity w postaci Casino, Egyptian Danza i Race With the Devil on Spanish Highway całkowicie porwały publiczność, która nie chciała muzyków puścić ze sceny. To dlatego wrócili i zagrali jeszcze jeden utwór, co zdarza się rzadko lub prawie wcale - set z reguły kończy się na Race. Tak dobrze dopingowała zespół wczoraj wrocławska publiczność!

Jednak najlepsze w tym wszystkim było to, że atmosfera tego koncertu, jego ogrom, otoczka a także dobór utworów - sprawiły, że występ ten bardziej przypominał rasowy koncert rockowy niż jazzowy. Stare utwory Ala zabrzmiały tak rewelacyjnie ciężko, potężnie, a zarazem melodyjnie i po prostu... perfekcyjnie. Idealne połączenie wirtuozerskiej, popisowej, pełnej improwizacji gry na instrumentach, tak bardzo charakterystycznej dla muzyki jazzowej; z energią, zabawą i całą tą "głośnością" które kojarzymy raczej z muzyką rockową. To był niezapomniany wieczór - co przyznał zresztą na koniec sam Al ze sceny, mówiąc, że polska publiczność jest wyjątkowa i że zapamiętają tę noc na bardzo długo.

Ale to wcale nie był koniec wrażeń. Nie mogliśmy tak po prostu pójść do domu i położyć się do łóżka po tym wszystkim :). Energia wciąż nas rozpierała, chociaż byliśmy już mocno zmęczeni i spragnieni czegoś do picia :) po tym prawie nieustannym 2-godzinnym darciu się i klaskaniu (nigdy nie bolały mnie tak dłonie!). Zaczailiśmy się z tyłu i długo nie musieliśmy czekać - do barierki podszedł Ernie. Natychmiast dałem mu płytę do podpisania i zamieniłem parę słów, chyba nie przez przypadek muzyk spytał mnie na jakim ja gram instrumencie :)

Następnie udało nam się spotkać Victora - który okazał się równie miłym rozmówcą chętnie pozującym do zdjęć, zwłaszcza z młodymi dziewczynami :) Ponieważ reszta zespołu miała spotkanie z prasą, musieliśmy poczekać jeszcze paręnaście minut, by po chwili zjawili się Mario i Gumbi. Udało się wziąć podpisy obu i zamienić parę słów, ale niestety z powodu małego tłumu czekającego na Ala nie było sposobności by zrobić sobie wspólne zdjęcie. Następnie zjawili się ochroniarze robiąc (dosyć nieudolnie, mimo swej liczebności) przejście dla bądź co bądź głównej gwiazdy wieczoru - Ala. Ten niestety okazał się tak zmęczony że nie chciał już dawać autografów, ani się fotografować - i szczerze mówiąc, wcale się nie dziwię, po tak ciężkim dniu... Tym niemniej dla chcącego nic trudnego i udało mi się dopaść Ala jak już siedział w busie :) Na całe nasze szczęście okno z przodu było otwarte i nikt nie siedział na fotelu pasażera więc można było się tam delikatnie "wsunąć" podczas gdy wszyscy ochroniarze zajęci byli pilnowaniem drzwi :) BRAWO IMPEL! heheh :) Al oczywiście z chęcią podpisał płytę i wysłuchał kilku peanów na swoją cześć, które zdążyłem mu przekazać zanim musiałem się z powrotem wysunąć :)

Tak udany wieczór trzeba było jeszcze przypieczętować stosownym browarkiem :) Ja osobiście długo nie mogłem się otrząsnąć po tym wszystkim - Al nie jest może gwiazdą znaną szerszej publiczności, dlatego zapewne większość z Was nie ma pojęcia o czym piszę, ale tak to właśnie jest z ambitną muzyką :)

Niech żałują wszyscy ci którzy chcieli, a nie mogli; lub mogli, a nie chcieli się zjawić - przegapiliście jeden z najlepszych koncertów w swoim życiu!



www.000webhost.com