METALLICA
06.06.2006
Waldebuehne
Berlin
____________________

BILET

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
14.09.2006

6 czerwca 2006 roku wybrałem się na swój 6 koncert Metalliki w życiu. Tym razem odbywał się on w ramach krótkiej trasy Escape from the Studio 2006 - nawiązując do roku 1995, zespół postanowił sobie zrobić przerwę w pracy w studiu i "urwać się" na kilka europejskich festiwali (a także, 2 miesiące później, odwiedzić Japonię i Koreę). Przy okazji przygotowali nie lada gratkę dla fanów - z okazji 20-lecia ukazania się albumu Master of Puppets, Metallica wykonywała podczas tej trasy tę płytę w całości. Ale to nie była jedyna niespodzianka, jaką chłopcy dla nas przygotowali - w końcu data (6.6.6) do czegoś zobowiązywała...

Ekipa ruszyła z Wałbrzycha w składzie Stary Kot, Szymerto, Arkapa i Kot oczywiście. Po drodze nie było się bez przygód. Na autobahnie, tuż pod Berlinem, natknęliśmy się na dosyć spory karambol. Na szczęście - w przeciwną stronę. Korek jednak był długi na kilka lub nawet kilkanaście kilometrów - jeśli coś takiego miałoby miejsce po naszej stronie, prawdopodobnie nie dotarlibyśmy na czas.

Miejscem koncertu był stary post-hitlerowski amfiteatr położony w lesie przy Stadionie Olimpijskim. Rozwiązanie takie miało swoje dobre i złe strony. Zacznijmy od tych dobrych - jego układ był wręcz idealny. Stosunkowo mała płyta i ok. 20.000 miejsc siedzących. Były one położone na tyle blisko sceny, że po prostu każde miejsce było dobre. Również akustyka miejsca była rewelacyjna. Całość wyglądała kapitalnie uroczo - zresztą zerknijcie na zdjęcia.

Niestety nie ma róży bez kolców. Specyfika miejsca miała jedną, ale za to potężną wadę. Pod samymi barierkami znajdował się niewielki betonowy podest, na który prowadziły 4 schodki. Jaki był efekt, tłumaczyć nie muszę - osoby stojące tuż za nim miały przysłonięty cały widok. Rozwiązanie skrajnie kretyńskie i szczerze mówiąc, skoro organizuje się tam tego typu imprezy (a koncert Metalliki nie był tu jakimś wyjątkiem), nie rozumiem, dlaczego owego elementu się nie usunie. Przecież ta rzecz zwiększa dodatkowo niebezpieczeństwo podczas koncertu.

Tak więc po przybyciu na obiekt doznaliśmy małego szoku. A przez to, że spóźniliśmy się na otwarcie bram, nie było mowy, by dostać się na ów podest i zająć pole position pod barierkami. To znaczy wejść na te schodki się dało, ale należało to uczynić z boku i dodatkowo trzymać się pleców stojących z przodu ludzi, by nie zostać zepchniętym lub ściągniętym :). Stwierdziłem więc, że najrozsądniejszą opcją będzie ustawienie się bliżej środka, ale w pewnej odległości od felernych schodków, tak aby zapewnić sobie względnie dobrą widoczność.

Jednak jakby mało było powodów do narzekań, również aura nie sprzyjała. Gdy na scenie pojawił się skład supportujący - Avenged Sevenfold, z nieba lunął rzęsisty deszcz (wcześniej tylko trochę kropiło). Nie muszę chyba tłumaczyć, że unoszenie głowy do góry celem obserwowania wydarzeń rozgrywających się na scenie jest wówczas wielce uciążliwe. Bo podkreślić muszę, to nie był zwykły deszcz. Lało jakby nagle wszystkim aniołom puściły zwieracze.

Kolejne złe wrażenie odniosły moje uszy. Na Avenged Sevenfold nagłośnienie było po prostu potworne; właściwie jedyne co słyszałem to perkusja, wokal i trochę basu. Dlatego trudno mi powiedzieć cokolwiek na temat tej kapeli, gdyż nie dość że niewiele widziałem (deszcz i głupie schodki), to też niewiele słyszałem.

Miłym akcentem za to byli przewijający się pod sceną raz po raz Polacy. Miałem świadomość tego, że na koncercie ma być mnóstwo znajomych ekip, ale poznałem też kilka nowych (niektórzy byli bardzo sympatyczni - np. hardkorowy koleś ganiający za koncertami po całym kontynencie!, niektórzy byli dziwni :)). Gdy support się zakończył, a na scenie pojawili się techniczni Metalliki, na niebie zaczęło się przejaśniać.

Po chwili dołączył do mnie Szymek, który dość długo i wytrwale walczył o drugi schodek :). Ja z tej walki zrezygnowałem dość szybko, stwierdziłem że nie ma sensu się męczyć. Koncert mimo wszystko ma być przede wszystkim przyjemny, a nie skupiać uwagę fana na własnym przetrwaniu (co zresztą, jak się później okazało, i tak miał miejsce :)). Długo nie musieliśmy czekać na It's A Long Way to the Top, by zaraz potem rozbrzmiało po raz kolejny wyczekiwane, wywołujące najprzyjemniejsze ciary na świecie, Ecstasy of Gold!

Ale potem stało się coś dziwnego - dwa wcześniejsze koncerty na tej trasie (oba w Niemczech) zaczynały się od Creeping Death. Tymczasem wyskoczył Lars za perkusją i uniesionym do góry palcem wskazującym dał nam do zrozumienia że ma dla nas małą niespodziankę :). Po czym usiadł i zrobił trrtududu trrtududu trrdududu trrtrrpszpszpsz - i rozbrzmiał riff do Motorbreath! Takiego początku koncertu nie spodziewał się nawet Marmetal - Metallica nigdy wcześniej, w ciągu 23 lat koncertowania, nie rozpoczęła setu od tego kawałka!

Na tym też skończył się nasz spokojny czas pod sceną :). Reakcja była skrajnie euforyczna! Zapomniałem już co to jest prawdziwy młyn - takiego nie miałem chyba od poprzedniego Berlina (2003)! Zapomniałem już jak to jest, gdy temperatura rośnie do +50 stopni Celsjusza, pod nogami ma się zamiast ziemi nogi innych a jedyną rzeczą która utrzymuje człowieka we względnym pionie są ubrania ludzi dookoła! Podjęcie decyzji nie zajęło nam wiele czasu - miałem wrażenie, że jeszcze kilka sekund bez powietrza i po prostu zejdę, a wolałem być przytomny przez resztę gigu. Resztkami sił wykrzyknąłem więc do Szymka patetyczne "Wycofujemy się!!!" i już po chwili byliśmy w bezpiecznym miejscu. No cóż, to nie dla mnie, a poza tym - wyszedłem trochę z wprawy. Nie byłem na Metallice już od dwóch lat!

Jednak nasza ucieczka niosła ze sobą szereg udogodnień. Zawsze byłem ciekaw, jak to jest obserwować gig z większego dystansu - gdzie nagłośnienie nabiera sensu. Pamiętam jak Ronnie wycofał się w Pradze na 2 ostatnie kawałki pod drugą barierkę i bardzo chwalił sobie przede wszystkim znakomite brzmienie, ale również pełny widok na to, co się dzieje na scenie.

I trzeba przyznać, że wrażenia były naprawdę świetne. Brzmienie było znacznie lepsze od tego spod sceny - po prostu rewelacja, każdy instrument doskonale słyszalny, James nie brzmiący jak wiewiórka i nadal z pełną mocą atakuje to, co najlepsze - DYNAMIKA. Kiedy ludzie wymyślą sprzęt, który będzie tak brzmiał w domu. No ale, jaki sens miałoby wtedy jeżdżenie na koncerty? No miałoby, ale mniejszy :).

A do tego można było bez problemu czynić wszystko, na co ma się ochotę w trakcie koncertu. Nie będę tu wyszczególniał o co chodzi, bo wiadomo o co chodzi. Więc po krótkim odpoczynku po pierwszym rzeźniczym Motorbreath, nadszedł czas na odrobinę cheerleadingu: zapodajemy M, E, T, A, L i jedziemy z Fuelem! Rzeźni ciąg dalszy, horsemeni roześmiani od ucha do ucha, pełni energii, publika szaleje, jest pięknie! Potem chwila wytchnienia - z głośników rozlega się intro do Roam. Można trochę poskakać! Ale to tyle, jeśli chodzi o oczywiste kawałki. Teraz niewiadoma. Na dwóch poprzednich koncertach grane były na tej pozycji Bellz i The God That Failed. Tego drugiego jeszcze nie miałem okazji usłyszeć na żywo... Ale Metallica przygotowała coś jeszcze lepszego.

W trakcie, gdy James zaczął coś mówić o wyjątkowym dniu, Lars swoim zwyczajem ćwiczył sobie w tle po cichu zagrywkę z kolejnego numeru... Która nie pasowała do żadnego utworu Metalliki! W tym momencie James zapowiedział, że zagrają nowy numer! Z początku nie chciałem wierzyć, wprawdzie Lars przebąkiwał coś w jednym z wywiadów, że może zaprezentują coś nowego, ale chyba żaden fan nie wziął tych słów na poważnie :). Poza tym Metallica miała niegdyś w zwyczaju przekomarzać się z publiką w taki sposób, że James zapowiadał nowy numer napisany przez Jasona - po czym ten śpiewał całego Seeka. Spodziewałem się więc prędzej podobnego żartu. Ale jednak ten Lars dawał do myślenia. To wszystko w mojej głowie rozgrywało się oczywiście w ciągu sekund, bo już po chwili wątpliwości zostały rozwiane - Lars nabił rytm i Metallica grała po raz pierwszy na żywo The New Song!!! Wtedy, w Berlinie, 6 czerwca 2006 roku, tylko dla nas! Byliśmy pierwszymi ludźmi na ziemi, którzy to słyszeli! Euforia wśród publiczności z początku sięgnęła granic, by potem przeobrazić się w opad szczęki i spokój wymieszany z niedowierzaniem, w trakcie słuchania tego numeru!

Ciężkie riffy, połamana struktura, klasyczne intro, pauzy, dużo podwójnej stopy i przejść, melodyjne refreny no i przede wszystkim tryumfalny powrót solówki Kirka! Trwający ponad 8 minut kawałek zmiótł nas z powierzchni ziemi - wiem, że jest wielu internetowych sceptyków, którzy po wysłuchaniu mp3 powiesili (po raz kolejny zresztą) psy na Metallice, ale na żywo kawałek ten po prostu zmiażdżył!

Po takiej niespodziance musiała nadejść chwila wytchnienia - i doczekaliśmy się (również po raz pierwszy słyszanego przez nas na żywo) The Unforgiven! I tu kolejna niespodzianka - nowe akustyczne solo Jamesa wprowadzające, z fragmentem Justice'a. Sam Unforgiven natomiast zabrzmiał... Pięknie. Ta chwila mogłaby trwać i się nie kończyć. Zadośćuczyniono mi braku Fade'a.

A potem to, na co czekali wszyscy. Cały Master of Puppets na żywo. Zaczęły się znakomicie ilustrujące utwory clipy na wielkim telebimie w tle. Podczas intra do Battery była to taśma z naklejonym tytułem utworu. Znamienne było to, że z tej okazji Metallica wykonywała te utwory znów w pełnych wersjach, bez pominięcia żadnego riffu. Mieliśmy więc np. środkową (moja ulubioną) partię w pierwszym kawałku (z genialnie przerobionym przez Jamesa riffem). Następnie przyszła pora na utwór tytułowy, w którym James zaśpiewał wszystkie wersy, łącznie z refrenami (nie robił tego regularnie od 1991 roku). Oczywiście nie zabrakło wolnej, pięknej partii z harmoniami i solówką Jamesa. Następnie najcięższy utwór w historii Metalliki - Thingy, a na telebimie wielkie przerażające zielone oko (jakkolwiek śmiesznie to może brzmi, pasowało do kawałka genialnie).

Przy Sanitarium nastąpiła chwila wytchnienia, a na telebimie po raz kolejny genialny filmik, pokazujący pacjenta szpitala psychiatrycznego, który zamknięty w izolatce usiłuje uwolnić się z kaftanu bezpieczeństwa. W końcówce utworu Lars zaskakuje podwójną stopą (nie ten jedyny raz oczywiście). W ogóle dzieje się coś... dziwnego. To nie ta Metallica, którą zapamiętaliśmy z 2004 roku. Wykonująca utwory z energią i jadem, ale jednak trochę niechlujnie. Zwłaszcza Lars robił oszałamiające wrażenie, grał równo i precyzyjnie, a przy tym korzystał ze wszystkich smaczków wypracowanego przez siebie stylu. Dla mnie osobiście prawdziwy popis swoich możliwości dał na najbardziej zresztą wyczekiwanym przeze mnie Disposable Heroes. Jeszcze w 2004 roku, podczas III legu amerykańskiej trasy, potrafił dwukrotnie przyspieszyć, przechodząc do refrenu. Osiągał zawrotne prędkości, ale przecież nie o to chodzi. Tutaj to był po prostu nie ten sam Lars. I to nie było tylko moje zdanie. Później w wywiadzie wytłumaczył przyczyny takie stanu rzeczy. A Disposable wbiło mnie po prostu kilka metrów pod ziemię.

Następnie komiczna przekomarzanka Jamesa z publiką (czego nie będę opisywał, to trzeba samemu zobaczyć) i kolejny nie słyszany na żywo kawałek, czyli Leper Messiah. Kolejne rewelacyjne clipy na telebimie, niezwykle trafnie ilustrujące treść utworu. Ale prawdziwa uczta miała nadejść dopiero po Leperze. Krótkie, klimatyczne solo Roba na basie... Na telebimie piękne, błękitne niebo, z wolno przesuwająymi się białymi chmurami... Po chwili marszowy rytm grany przez Larsa... Zaczyna się ORION - chyba dla każdego główny punkt koncertu. Max ciary na plecach.

Orion to po prostu jakość i przeżycie samo w sobie. Warto był przejechać te 700 km dla samego tylko Oriona. To po prostu DZIEŁO. Duch Cliffa unosił się w powietrzu. Metallica w największym skupieniu odegrała ten utwór. Ze względu na modę na tributowanie MOPa w tym roku słyszałem już wiele wersji Oriona, ale tylko Metallica potrafi w pełni odtworzyć jego niepowtarzalny klimat. Tylko oni wiedzą, jak to należy zrobić, by zabrzmiało tak, jak powinno. Gdy tak stałem i słuchałem go na żywo, trzeci raz w historii zespołu wykonywanego w całości na żywo, po prostu odpłynąłem. Niezapomniane przeżycie.

Po tej chwili refleksji rozpoczęło się intro do kończącego zarówno płytę MOP, jak i główny set koncertu Damage Inc. To już trzeci utwór utrzymany w tym tempie w głównym secie koncertu, Metallica szaleje! Chłopaki po raz kolejny udowadniają świetną formę - fizyczną i techniczną. Całość zagrana równiótko, precyzyjnie, podczas III zwrotki oczywiście gęsta podwójna stopa. Wszystkim przyda się odrobina wytchnienia, więc po Damage nadchodzi czas na kilkuminutową przerwę!

Po której zespół serwuje nam standardową porcję hitów, bez których nie obejdzie się żaden duży koncert (bo czasem na klubowych chłopaki se potrafią niektóre odpuścić :)). Mamy więc kolejno: Sad But True (którego, co przyzna chyba każdy fan, Lars mógłby już sobie odpuścić, ale jednak jak się go słyszy po raz kolejny na żywo, miażdży zawsze tak samo), Nothing else matters (wspomagany jak zwykle zapalniczkami i chóralnie odśpiewany przez cały amfiteatr), One (poprzedzony serią wybuchów pirotechnicznych, którą tym razem mogliśmy obejrzeć w pełnej krasie) i na zakończenie Enter Sandman, którego po prostu nie może zabraknąć na żadnym koncercie, a zabawa jest zawsze przeogromna. To taki koncertowy hymn.

Zespół zwyczajowo zaczał się żegnać z fanami, ale my oczywiście czekaliśmy na ostatnią porcję bisów. I tu kolejna niespodzianka - przy perkusji Larsa ląduje mikrofon! To mogło oznaczać tylko jedno - zagrają coś Ramonesów! Mało tego, na scenie pojawili się członkowie Avenged Sevenfold i wszyscy razem zaśpiewali kolejny numer jakim było... Commando! Mój ulubiony spośród Ramonesowych coverów, po prostu lepiej nie mogli trafić! Ludzie dookoła nie bardzo znali tekst piosenki, ale ja sobie na niej zdarłem gardło! A trwa tylko 2 minuty :).

A na sam koniec zwyczajowy Seek and Destroy. Każdy wie, że to już ostatnia piosenka, więc wszyscy dają z siebie wszystko. Po czym Metallica w glorii i chwale żegna się z fanami - Lars na koniec dodaje że widzimy się "next year with a brand new album and a brand new tour". Czekamy więc! Album zapowiada się obiecująco :).

Niestety w tym roku udało mi się zaliczyć tylko jeden koncert Metalliki - cóż, trasa była za krótka :). I zbyt dużo innych koncertów i wyjazdów wokół. Ale za to trafiłem na zdecydowanie najlepszy koncert w całej trasie! Setlista była po prostu doskonała, pełna niespodzianek - poza całym Masterem, dostaliśmy New Song, Unforgiven i Commando! Podkreślić tu można, że New Song był później zagrany raptem 3 razy, a Commando wcale!

Po koncercie miało miejsce zwyczajowe spotkanie przy fladze overkilla. Wszyscy znajomi zebrali się w jednym miejscu i robili sobie pamiątkowe foty. Potem powrót do auta... I żmudna podróż powrotna. Kładłem się spać, gdy już nadchodził świt i ptakulce zaczynały swoje serenady. A może to był pisk w uchu...

www.000webhost.com