AL DI MEOLA
19.11.2006
Lucerna Velky Sal
Praga
____________________

BILET

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
29.11.2006

Ten wyjazd nie mógł się nie udać. Najważniejszy koncert tej jesieni - Al Di Meola po raz pierwszy po premierze nowego solowego albumu, doborowa ekipa i fantastyczne miejsce - piękna Praga. To wszystko sprawiło, że znów wracaliśmy do domu co prawda zmęczeni, ale z szerokimi uśmiechami na twarzach.

Wprawdzie nie była to moja pierwsza wizyta w Pradze, ale po raz pierwszy miałem trochę czasu, by pozwiedziać to fantastyczne miasto. Specjalnie wyjechaliśmy wcześnie rano, by mieć jak najwięcej czasu na szwędanie się. Kilka fotek znajdziecie w galerii. Pomimo że pogoda nie była najlepsza, wrażenia były bardzo sympatyczne - to miasto ma swoją niepowtarzalną atmosferę. Mi szczególnie podobają się smaczki takie, jak kataryniarz na moście św. Karola - z tego przecież słynie Praga. To jest właśnie ta specyficzna magia, która mnie całkowicie zaczarowała. To trzeba poczuć samemu.

Gdy zrobiło się już ciemno, udaliśmy się na obiad gdzie napchaliśmy się smacznymi posiłkami i mega deserami. Byliśmy już tak zmęczeni całodniową bieganiną, że po takim żarełku to nic tylko się położyć! I gdyby nie koncert Ala, pewnie byśmy zostali w knajpie już do wieczora :). Ale największa atrakcja wyprawy miała dopiero nadejść - dlatego wszyscy znaleźli jeszcze siłę, by przenieść się do pałacyku Lucerna, gdzie na wielkiej sali balowej miał się odbyć oczekiwany gig.

Przy szatni spotkaliśmy Andre - technicznego Ala, który właśnie rozkładał się ze stoiskiem z płytami. Jak miłą niespodzianką była dostępność najnowszej zapowiadanej płyty - z nowymi utworami Astora Piazzolli wykonanymi na gitarze klasycznej. Jak później powiedział Al, płyta ukaże się w sklepach dopiero w przyszłym roku, ale już teraz można było kupić ta płytę "przedpremierowo". Ponadto pogadałem chwilę z Andre - przemiły człowiek, obiecał mi załatwić trudno dostępne wydawnictwo - Friday Night in San Francisco na DVD :).

Po tym miłym wstępie udaliśmy się na tzw. Velky Sal. Bardzo sympatyczne, kameralne miejsce, z trzema barami - dwoma po bokach i jednym głównym na tyłach sali. Postanowiliśmy więc uraczyć się czymś do picia. Zajęliśmy miejsca (bardzo dobre, czwarty rząd przy samym brzegu - doskonała odległość od sceny, widoczność i słyszalność całości). Na pierwszym ogień support - czeski jazzband :). Nieczęsto zdarza się to na koncertach Ala. Panowie nazywali się Milan Svoboda & Jiri Barta. W składzie: piano, bębny, saksofon i wiolonczela. Muszę przyznać że muzyka była bardzo fajna - ciekawe melodie, specyficzna atmosfera i dwa utwory wyjątkowo udane, który zapadły mi w pamięć.

Po pierwszym koncercie w przerwie udaliśmy się na "papieroska" i do baru po coś do picia. I wtedy zdarzyła się kolejna nieoczekiwana rzecz. Rozglądając się zauważyłem niskiego lekko grubiutkiego człowieka w czapeczce... Tak, to Gumbi! Zniknął za kolumną wraz z paroma innymi osobami (prawdopodobnie resztą zespołu, zdążyłem rozpoznać jedynie Maria). No to ja głupi zamiast lecieć za nimi wróciłem do ekipy po aparat. Gdy pobiegłem z powrotem, muzyków już nie było. Reszta nie bardzo chciała mi wierzyć, że widziałem zespół, ale gdy po pięciu minutach na scenie zjawił się Gumbi (w czapeczce), było oczywiste że to byli oni. No cóż - pomyślałem - złapiemy ich po gigu.

Usiedliśmy więc z powrotem na dupskach i czekaliśmy na rozpoczęcie koncertu. Kierowcy popijając smaczną wodę mineralną, a nie-kierowcy smaczną nie-wodę :). Byłem przede wszystkim bardzo ciekaw, jak sprawdzą się nowi muzycy - Victora Mirandę na basie zastąpił Mike Pope, natomiast Erniego Adamnsa na bębnach - Tony Escapa. Reszta składu (stabilnie :)) bez zmian - Mario Parmisano na klawiszach, Gumbi Ortiz na instrumentach perkusyjnych i wiadomo kto na gitarze.

W końcu pojawił się na scenie czeski konferansjer, którego w ogóle nie zrozumiałem i po chwili na scenie pojawił się Al i reszta ekipy. Do Lucerny nie przyszło zbyt wiele ludzi, ale widać było, że Ci, co przyszli, wiedzieli po co przyszli. Muzycy zostali bardzo ciepło przyjęci przez czeskich fanów (i kilku polskich, a także, jak się później okazało, kilku południowców :)). Set rozpoczął się tak samo, jak zaczyna się najnowsza płyta, Consequence of Chaos - od San Marco. Ale to był tylko taki skromny początek. Na drugi ogień od razu klasyka - One Night Last June. Wreszcie można było ocenić umiejętności nowych muzyków. Pierwsze wrażenie było takie: basista - przeciętny, bębniarz - naprawdę niezły. Wprawdzie wciąż dziwnie się czułem, bo brakowało mi Erniego, ale z każdą chwilą coraz bardziej przekonywałem się do młodego. Jego styl gry wprowadził wiele świeżości do Alowych kompozycji. Co jednak jeszcze bardziej godne podkreślenia, to rewelacyjna, mocno przearanżowana druga połowa One Night! Słuchałem w osłupieniu i przy opadzie szczęki - takiego ognia jeszcze w tym utworze nie było - rewelacja! Nie jest to jednak jedynie zasługa świeżej krwi w postaci nowych muzyków - bardzo zaskoczyli mnie przede wszystkim Mario i Al!

Po wybitnie udanym One Night Al przywitał się z publicznością. Po standardowym przywitaniu i kilku żartach przyszła pora na kolejne smakowite danie tej uczty - Azzurę. Jak zawsze ciary na tym utworze o mało nie wysadziły mi głowy z kregosłupa. Najlepszy moment oczywiście jest wtedy, kiedy zaczyna się szybka część, przy czym synkopowanie Ala zakrawa na iście cyrkową ekwilibrystkę jeśli chodzi o to, co dzieje się z jego palcami i melodiami, jeśli ktoś zna je jedynie z nagrań studyjnych. Zaryzykuję stwierdzenie, że przeciętny słuchacz radiowej muzyki mógłby mieć problemy z rozpoznaniem utworów :). Haha! Al szanuje słuchacza i okazuje to w bardzo ekscentryczny sposób!

Potem coś, na co czekałem od dawna. Na scenie zostali tylko perkusiści w towarzystwie Ala - i rozbrzmiało Orient Blue. Oczywiście znów w wersji, która kompletnie nie przystaje do wszystkich poprzednich, jakie słyszałem (a było już ich chyba kilkanaście). Kolejna przemiła niespodzianka - i cudowne dźwięki, które ostatecznie wprawiły mnie w niemal transowy nastrój. Po prostu teleportowałm się do innego świata - a to nie lada umiejętność, potrafić za pomocą muzyki przenieść człowieka w zupełnie inną przestrzeń. Al to umie.

Zanim dołączyli Mario i Mike, Al wykonał jeszcze podobnie mocno zmodyfikowaną wersję Milonga Del Angel. Po powrocie reszty muzyków nastąpił powrót do repertuaru z Chaosu - usłyszeliśmy m.in. Hypnose. Następnie kolejna zmiana klimatu - i na scenie został tylko Al z gitarą klasyczną i kupą starych nutek. Wykonał trzy kompozycje z płyty, o której wspomniałem już na początku relacji. Słuchało się tego bardzo przyjemnie - tym bardziej zadowolony byłem z zakupu nowego krążka.

Koncert był bardzo długi i co rusz zaskakiwał znacznie wydłużonymi wersjami starych i nowych kawałków. W pewnym momencie na scenie zostali we dwójkę tylko Tony i Gumbi i rozpoczęli wspólną popisówę. Przyznam szczerze, że był to mój czwarty koncert Meoli i jeszcze nie widziałem takiego zaangażowania ze strony Gumbiego (chociaż zawsze człowiek ten daje z siebie wszystko, ale raczej podczas poszczególnych utworów!). Natomiat podczas solówki Tony'ego zdarzyła się rzecz dosyć zabawna, ale tylko z punktu widzenia publiczności - odkręcił się tom i upadł na ziemię. Pomyślałem sobie wtedy: "Oj, ktoś za to srogo beknie". Ale muzyk zachował się z klasą - z uśmiechem wzruszył ramionami i dokończył solówkę... bez jednego toma. Brzmiało to jednak tak, jakby niczego nie brakowało.

Kiedy usłyszałem pierwsze dźwięki Senor Mouse wiedziałem, że zbliżamy się do wielkiego finału - i gotów byłem na rajd pod scenę. Po Senorze zespół zniknął za kuluarami, ale po chwili powrócił wywołany na bis gromkimi brawami. My już wiedzieliśmy, co będzie się działo - Al podszedł do mikrofonu i zaproponował zmianę konwencji, gdy my już byliśmy pod sceną w strategicznej pozycji dokładnie pomiędzy Gumbim a Alem. Zaczął się wielki deser - Egyptian Danza! Wrażenia zupełnie jak w Kędzierzynie, rewelacja!

Niestety, bisy były relatywnie krótsze - Czesi okazali się sztywni i nie wywołali zespołu na kolejne bisy tylko zaraz po Danza rozproszyli się. Nie było więc nawet Race! My jednak byliśmy zadowoleni - koncert był w pełni satysfakcjonujący, a przed nami było jeszcze przecież meet & greet!

Ustawiliśmy się więc tam, gdzie wcześniej zniknął mi zespół, więdząc, że muzycy muszą tamtędy wyjść (chociażby Al po to, by podpisać płyty - o czym wiedzieliśmy, bo tyle udało nam się wywnioskować z wypowiedzi czeskiego wodzireja). Plan był bez pudła - po chwili pojawili się Al i Mario w towarzystwie Andre. Podbiegliśmy do nich i przywitałem się z Alem i Mariem jak ze starymi znajomymi, co wprowadziło tego pierwszego w lekką dezorientację, bo pewnie próbował mnie sobie przypomnieć :).

Szefu pognał na podpisywanie płyty, a my wdaliśmy się w rozmowę z Mariem. To był pierwszy raz, kiedy miałem okazję z nim dłużej pogadać! (podczas pamiętnego gigu we Wrocku udało się to z Erniem i Gumbim) Przesympatyczny facet! Gdy mu powiedziałem, że przyjechaliśmy specjalnie z Polski, nie chciał uwierzyć. Potem trochę powspominaliśmy koncerty w Polsce - Mario pamiętał nazwy miast, chociaż podkreślił, że trudno się je wymawia :). Cóż, Argentyńczyk z krwi i kości, mający drobne problemy nawet z angielskim, nie musi znać perfect polskiego! :)

Towarzyszyliśmy muzykom przez całe trwanie podpisywania płyt dla czeskich fanów :). Liczyliśmy jeszcze na to że wyjdzie Gumbi, ale się nie zjawił. Nie szkodzi! Wrażenia oraz trofea z gigu i tak kapitalne - przemiłe spotkanie z Mariem i Alem, dwie podpisane płytki i kostki zdobyte po gigu! Czy trzeba czegoś więcej?

Z bananami na twarzy udaliśmy się przez nocną Pragę do parkingu, gdzie czekało na nas stęsknione autko. Przygód w drodze powrotnej też trochę mieliśmy, ale to już historia na inny raz...

www.000webhost.com