AL DI MEOLA
23.04.2007
Kino Kijów
Kraków
____________________

BILET

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA

TROFEA

____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
25.04.2007

Jeszcze nigdy nie byłem na dwóch koncertach Ala w takim krótkim odstępie czasu. Nie minął bowiem nawet miesiąc odkąd bawiliśmy się na gigu w Sali Kongresowej. Przemiłe spotkanie z muzykami po tamtych koncercie ostatecznie przekonało mnie, że należy zrobić wszystko, aby zawitać na przynajmniej jeden z trzech kwietniowych koncertów w Polsce.

Najbliżej było do Ostrowa Wielkopolskiego, ten gig jednak odbywał się 21 kwietnia, a tego dnia ja z kolei grałem w koncert w Katowicach i tak oto trzeba było wybrać coś innego. Jako że drugi gig odbywał się raptem dzień później w Gdyni, wybór trzeciej alternatywy - Krakowa, stał się oczywisty.

Tym bardziej, że Kraków sam w sobie zawsze miło odwiedzić i od czasu do czasu trzeba po prostu jeszcze raz zobaczyć ten sławny kościółek, te sukiennice i przejść się tą starówką. To miejsce po prostu nigdy nie traci uroku i spacer krakowskim rynkiem zawsze sprawia tyle samo przyjemności. Szczególnie, że wyjątkowo dopisała pogoda - było ciepło i słonecznie. Czego chcieć więcej?

Oczywiście udanego gigu. Ale czy to w przypadku Ala kiedykolwiek ulega wątpliwości? :) W Kinie Kijów byliśmy trochę później, niż planowaliśmy, bo pomyliliśmy kierunki świata i z rynku wyszliśmy na stronę południową, a należało się udać w stronę zachodnią. Na szczęście okazało się, że zwyczajowo jest mały poślizg i nie spóźniliśmy się na otwarcie drzwi. Było to tym razem wyjątkowo ważne, gdyż posiadaliśmy nienumerowane bilety drugiej kategorii. Zmusiło nas do tego zbyt późne podjęcie decyzji o wyjeździe na koncert - zwyczajnie nie załapaliśmy się na pierwsze rzędy. Bilety drugiej kategorii były na rzędy od piętnastego wzwyż, więc trzeba było sobie przypilnować samemu miejscówki. Z tym nie było jednak żadnego problemu i zajęliśmy samo centrum piętnastego rzędu. Ponieważ sala była kinowa, a więc stosunkowo ciasna i nieduża - nie były to złe miejsca. A przecież pod koniec i tak mieliśmy znaleźć się pod sceną.

Przed gigiem organizator pouczył, że wolno fotografować podczas 2 pierwszych utworów. Ponieważ ochrony żadnej nie było, pomyślałem sobie, że podejdę pod scenę i porobię sobie przynajmniej trochę dobrych zdjęć, bo z 15 rzędu to jednak nienajlepsze wychodziły. Poświęciłem więc jeden z moich ulubionych utworów - One Night Last June, oraz stopy i obuwie ok. 20 osób siedzących po mojej lewicy. Jako że kinowe rzędy krzesełek poustawiane były bardzo ciasno. Skutek operacji o kryptonimie 'Deptanie Krakowian' możecie podziwiać w galerii.

Jeśli chodzi o nagłośnienie to było jednak niestety trochę gorzej, niż w Warszawie. Przede wszystkim, przody stały na scenie, a jaka jest specyfika sali kinowej - każdy wie. Efekt był taki, że dół gdzieś tam się gubił po drodze i stopa z basem były odczuwalnie mniej słyszalne. Poza tym jednak nie mam nic do zarzucenia dźwiękowi. No, może Al był trochę za bardzo wyeksponowany - ale to w końcu on był gwiazdą :).

Od strony muzycznej zaś koncert był fenomenalny. Ośmielę się stwierdzić, że Al miał zdecydowanie lepszy dzień niż wówczas, 28 marca. Każda najmniejsza fraza składająca się na jego liczne solówki i improwizacje była doskonałością samą w sobie, i niejedna z nich mogłaby stanowić kanwę dla dobrej melodycznej piosenki popowej lub rockowej :). Podkreślenie przeze mnie gry Ala nie świadczy bynajmniej o tym, że reszta muzyków miała gorszy dzień - wręcz przeciwnie. Mario jak zwykle sprawił, że nawet ja delektowałem się brzmieniem akustycznego pianina. Jego partie solowe nadają elektrycznym kompozycjom Ala elegancji. Chociaż Tony wyglądał na zmęczonego, jego solo podczas Tao było niesamowicie długie i rozbudowane. Po raz pierwszy także mogliśmy podziwiać Mike'a Pope'a w akcji - nareszcie doczekaliśmy się dialogu między basem a gitarą. A Gumbi zawsze daje z siebie wszystko.

Ciekawą sprawą była oprawa świetlna. Spodziewaliśmy się wyjątkowo słabej, w końcu to sala kinowa, a nie koncertowa czy chociaż teatralna. Ale nie było tak źle. Chociaż niektóre reflektory (zwłaszcza bardzo jasne, wręcz oślepiające białe lampy) wręcz psuły klimat wieczoru, były też takie momenty, gdzie kolorowo błyskające światła dodawały dodatkowego smaczku muzyce, np. efekty niemalże stroboskopowe podczas wspomnianego solo na perkusji Tony'ego.

Była jedna rzecz, która wprawiła mnie wręcz w osłupienie. Od początku koncertu widzieliśmy, że po scenie kręci się jakiś nowy techniczny. Sprawiał on wrażenie, gdyby był w pracy pierwszy raz - Al ciągle musiał go poganiać i tłumaczyć co ma robić, a ten wykonywał polecenia w sposób nieudolny lub w ogóle ich nie wykonywał i w ogóle snuł się po tej scenie jakby się nie wyspał. Jakież było moje zdziwienie, gdy Al, najwyraźniej już nie wytrzymując, dał upust swojej irytacji i przedstawił nowego technicznego przez mikrofon. Okazało się bowiem, iż ów człowiek jest Polakiem, w dodatku stałym technicznym na całą Europę! Taki nabytek w zespole na pewno nam się przyda, z punktu widzenia polskiego fana (efekty tego już mamy - 6 gigów w Polsce podczas jednej trasy!), tylko jeśli dalej współpraca sceniczna z Alem będzie się udawać tak pokracznie jak w Krakowie, to nie wróżę tutaj jakiegoś zabójczo długiego stażu :).

Gig podzielony był na dwie części. Po Red Moon nastąpiła krótka przerwa, podczas której można było nabyć Alowy merch. Niestety znów nie udało mi się kupić Alowego t-shirta, bo zostały jedynie damskie rozmiary S. Przeznaczoną na zakupy gotówkę wydałem jednak wcale nie gorzej - dostępny był oficjalny bootleg Live in London 1991 (patrz sekcja: trofea). Jest to unikatowe wydawnictwo, wydane w ograniczonym nakładzie, przeznaczone jedynie do sprzedaży podczas koncertów. Wspaniała pamiątka!

Po przerwie zaś zostaliśmy uraczeni miłą niespodzianką: usłyszeliśmy dawno nie graną już na żywo Innamoratę. W bardzo odświeżonej, zdecydowanie bardziej "konsekwentnie chaotycznej" aranżacji. Podobnie nasycić się nie mogłem koncertową wersją Turquoise. Już podczas koncertu w Kongresowej, gdy usłyszałem ją po raz pierwszy, bardzo mi się spodobała, a teraz już zamieniła się w bardzo silnego ciarowyzwalacza.

Najwyraźniej Al trwale jednak zrezygnował z grania Diabolicznych Inwencji na żywo, gdyż pomimo tego iż płytka była normalnie dostępna w merchu, nie usłyszeliśmy żadnego utworu podczas koncertu.

Pod koniec Al tradycyjnie już zaprosił ludzi pod scenę. No to ruszyłem w opętańczy bieg, żeby z 15. rzędu zdąrzyć przed tymi z pierwszego :). Znów zdeptałem Krakowian siedzących obok, a biegnąc bokiem po schodach mało nie przewróciłem pewnej pani. Ale miejscówka była wyborna - usiadłem sobie na scenie zaraz obok Gumbiego, mając z nim przez oba bisy (a więc Libertango i Egyptian Danza) wyśmienity kontakt wzrokowy. On i Mario rozpoznali mnie błyskawicznie :).

Po gigu chwile poczekaliśmy na zespół i jak zwykle odbyło się świetne meet & greet - przy czym muzycy witają się z nami już jak z kumplami. Gumbi już się na tyle spoufalał, że puszczał do mnie oko w czasie gigu, a w czasie rozmowy po koncercie klnął i rubasznie żartował :). Fotki - jak zwykle w galerii.

Tym razem udało się także złapać samego szefa, chociaż niewiele brakowało, a przegapilibyśmy moment jak wychodził z podpisywania płyt, bo zajęci byliśmy rozmową z Mariem :). Oczywiście już zapowiedzieliśmy się na sierpniowy gig... tym razem we Wrocku, na świeżym powietrzu - zapowiada się mega koncert!

www.000webhost.com