METALLICA
05.07.2007
Rotundenplatz
Wiedeń
____________________

BILET

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
18.07.2007

Przychodzi taki moment w szeroko rozumianym "byciu fanem" danego artysty, że wydaje się, że ów niczym nie może już zaskoczyć. Znamy go tak dobrze, a jest to znajomość trwająca już od lat, że wydaje nam się, że już wszystko widzieliśmy. Że niby fajnie jest pojechać na koncert i będą emocje jak zawsze, ale właśnie po to tam jedziemy i doskonale zdajemy sobie sprawę z tego, czego chcemy i co dostaniemy. A jeszcze do tego sama Metallica jest w tak dziwnym punkcie - minęły już 4 lata od wydania ostatniej płyty, a oni robią sobie już drugą przerwę w nagrywaniu i wyskakują zagrać kilka koncertów w Europie. Data premiery płyty jest nadal nieznana, na koncercie dostajemy niby znów odgrzewane nie wiadomo ile razy kotlety...

No właśnie, niby tak jest, a jednak... A jednak tak nie jest. Bo niby pojechałem do Wiednia i dostałem wszystko to, czego chciałem, ale... Oprócz tego opuszczałem miejsce koncertu przepełniony emocjami, których jeszcze wcześniej nie doświadczyłem. To jakby taki bonus.

Ale jak zwykle, cofnijmy się do początku. Kiedyś to się czekało na koncert. Do pierwszej w moim życiu Metalliki w Berlinie w 2003 roku, odliczałem dni już na miesiąc przed gigiem. Teraz... Ekscytacja z wyjazdu ograniczyła się do odsłuchiwania pierwszego nagrania z trasy i prawie nieprzespanej nocy poprzedzającej wyjazd. Ale w sumie owo nagranie w niebagatelny sposób podniosło ekscytację i nadzieje wiązane z gigiem, bo zarówno dobór utworów jak i przepełnione niesamowitą energią ich wykonanie znakomicie zaostrzyło apetyt. O poszczególnych utworach będzie jednak później.

Do ostatniej chwili nie wiadomo było, co będzie z pogodą. Wprawdzie prognozy mówiły, że w samym Wiedniu w porze koncertu będzie słonecznie, ale... W Europie Środkowej działy się wówczas takie cyrki atmosferyczne, że niczego nie można było być pewnym a spodziewać się dosłownie wszystkiego. Wystarczy wspomnieć, jak szybko zmieniała się aura w czasie podróży... Od pięknego słońca i bezchmurnego nieba, po czarne chmury i ścianę deszczu. O dziwo, od momentu wjazdu do Wiednia, pogoda była po prostu idealna na koncert - słonecznie i dostatecznie ciepło, z dosyć silnym chłodnym wiatrem. Jak przypomnę sobie, gdy topiliśmy się na betonie pod sceną w Ferropolis podczas 40-stopniowego upału bez ani grama wiatru... Nie ośmielę się narzekać nawet na to, że momentami robiło się zbyt chłodno. To był właśnie olbrzymi plus - dzięki temu nie było nawet jednej krótkiej chwili, żeby zrobiło mi się słabo.

W Wiedniu i Austrii w ogóle byłem pierwszy raz, i tyle co zdążyłem się naoglądać to to, co było widać przez szyby samochodu. Przyzwoity krajik, takie drugie Niemcy :). Tyle zdążyłem zaobserwować wnikliwym okiem globetrottera :). Miejsce - Rotundenplatz - nie robiło zbyt dobrego wrażenia. Ot, wielki plac wysypany piachem i żwirkiem, mnóstwo budek z piwem i podejrzanymi zapiekankami i akurat jakiś lokalny support odstraszający ze sceny zgromadzonych ludzi. Naprawdę, to był jakiś koszmar i nie zrozumiem nigdy, jak ktoś mógł wpuścić to coś na scenę przed Metalliką.

Udaliśmy się pod bramkę do sekcji wavebreaker (czyli do pitu, przed drugą barierkę). W specjalnym namiocie wymienili nam boki biletów na gustowne żółte opaski na łapkę. Z odklejeniem tychże nie było większych problemów, dlatego reszta ekipy oczekująca na wejście pod scenę dzięki naszej dobroczynności nie miała z tym problemów. Zanim to się jednak stało, obejrzeliśmy drugi support - kapelę o legendarnym składzie, Heaven & Hell. Obok Godsmacka to był jak na razie najlepszy support, jaki widziałem przed Metalliką. Znakomite brzmienie i legendy szeroko rozumianego hard rocka na scenie, do czerpania inspiracji z których przyznawali się niejednokrotnie członkowie Metalliki: Tony Iommi, Geezer Butler i nieokrzesany Ronnie James Dio - wielka osobowość sceniczna! To taka "amerykańka" wersja Romana Kostrzewskiego - mały, śmieszny, kudłaty gostek udający szatana na scenie - a robi piorunujące wrażenie!

W końcu przyszła pora, gdy na scenie pojawiła się zielona Tama a za nią wielki baner Sick of the Studio. Trzeba było wybrać jakąś pozycję. Pod sceną były wyjątkowe luzy - ilość ludzi wpuszczona do pitu była wyjątkowo rozsądna. My także obraliśmy inną taktykę niż na ogół i postanowiliśmy się nie pchać pod samą scenę. Nauczony doświadczeniem wiedziałem, gdzie szukać najlepszego brzmienia... Dlatego stanęliśmy w pewnej odległości od sceny, dokładnie na wprost od centralnego mikrofonu. Cała szerokość sceny była w zasięgu wzroku łącznie z telebimami, perspektywa na tyle dobra, że nawet nizsi członkowie ekipy nie mieli problemów z dostrzeżeniem Larsa no i... Doskonałe brzmienie.

Zmieniło się we mnie trochę podejście do przeżywania koncertów. W pewnym sensie wyrosłem z pchania się do barierki by być jak najbliżej sceny i móc złapać kostkę lub odnieść wrażenie, że James do mnie mrugnął (wraz z dwudziestoma osobami dookoła mnie). Znacznie ważniejsze dla mnie stało się bezproblemowe delektowanie się rewelacyjnym brzmieniem, którego nigdy nie osiągnie się w domu za pomocą sprzętu grającego i płyt. Oprócz tego lubię mieć na tyle dużo luzu, by móc robić wszystko to, na co mam ochotę, na czele z air drummingiem, bez obaw, że jakieś drobnej Austriaczce (Austriaczka? A to dobre) dostanie się po głowie (na tym koncercie tylko raz walnąłem ręką jakąś dziewuszkę, a to niski wynik jak na mnie). Nie mówiąc już o tym, że nie było ryzyka połknięcia przetłuszczonych włosów jakiegoś szczególnie intensywnie headbangującego fana stojącego 2 cm przede mną.

I w końcu, po jak zwykle w nieskończoność ciągnącym się oczekiwaniu, usłyszeliśmy It's A Long Way to the Top, na dźwięk którego wszyscy poderwali się do góry. Potem charakterystyczny wystrzał i... Ecstasy of Gold. Od razu ciary i to jedno jedyne na świecie uczucie... Tego nie da się doświadczyć w żaden inny sposób. To potrafi tylko Metallica, w dodatku zanim pojawi się na scenie. Zaczyna się magia!

Jak zwykle Lars wybiega pierwszy, staje na perkusji, krzycząc wita się z fanami, po chwili po bokach pojawiają się James, Kirk i Robert. Intro milknie i bez chwili wytchnienia zaczyna się uczta - słyszymy szybkie nabicie na 4 i zaczyna się Creeping Death. Ośmielę się stwierdzić, że chyba najlepszy otwieracz w historii Metalliki. Nie żadne szybkie utwory z długim intrem z taśmy, jak Blackened czy Battery, po prostu milknie Ecstasy, wychodzą chłopcy i od razu na pierwszym rozdaniu wyciągają asa z rękawa. Moc! Od razu zaczęło się szaleństwo pod sceną, nie potrzebowałem ani sekundy, by się wczuć... Nie trzeba też było, wzorem poprzednich koncertów, walczyć o przeżycie poprzez utrzymanie wertykalnej pozycji ciała i szukać dogodnego miejsca na ewakuację, aby w "spokoju" zacząć zabawę od połowy piosenki. Albo w ogóle 3 piosenki później, jak to było pierwszy raz w Berlinie :). Naprawdę, patrząc z dystansu na wszystkie poprzednie koncerty, ten rozpocząłem najmądrzej i najfajniej, bawiąc się znakomicie już od pierwszej sekundy.

Wracając do tematu. Już na Creepie przekonać się mogliśmy, że austriacka publiczność, wprawdzie "ruchowo" dosyć spokojna, to ze śpiewaniem radzi sobie znakomicie, bo "dajowanie" wypadło wręcz wzorowo. Las pięści w górze i zagłuszające Jamesa "DIE! DIE!". Niesamowite wrażenie. Zresztą, właściwie to nie austriacka publiczność, tylko środkowo-europejska, na koncert zjechali się bowiem fani ze wszystkich sąsiadujących z Austrią krajów... Oczywiście jak zwykle, najwięcej powiewało pod sceną polskich flag...

Po Creepie pora na kolejnego klasyka - Bellz. Zadowolony byłem, bo zamiast tego mógł być przejedzony do niemożliwości Fuel - a poza tym mój tata (obecny również na gigu, a co!) uwielbia ten kawałek. Trzeba przyznać, że zabrzmiał w Wiedniu wyjątkowo dobrze i potężnie. Po Bellz pierwsza wątpliwość z cyklu "co będzie dalej?". Kirk gra krótkie solo, a ja uważnie obserwuję, co się dzieje na scenie - James nie znika w kuluarach, co oznacza, że trzecim kawałkiem na pewno nie będzie kawałek z intrem. Co w tym przypadku oznaczało, że... Będzie upragniony Ride!

I tak też się stało. Jestem w raju bo to jeden z moich absolutnych koncertowo-perkusyjnych faworytów. Tym bardziej, że chłopaki znów grają środkową część z solówką bez głupiego skracania... Kirk dał radę, zabrzmiał znakomicie. Podobnie, jak w kolejnym koncertowym killerze - Disposable Heroes. Ten kawałek to również mój faworyt, dokładnie z tych samych powodów, co Ride. Świetna perkusja, świetna długa partia solo w środku utworu - po prostu sam miód. Te dwa kawałki obok siebie to po prostu totalna rzeźnia, nie mogłem się nacieszyć :). To lepsze niż seks z dwoma ulubionymi aktorkami pod rząd :). Hehe.

Następnie małe zdziwko. Przyszła pora na balladę. Byliśmy pewni, że to będzie Unforgiven, odkąd zobaczyliśmy na scenie podczas soundchecku akustyczną gitarę na statywie. Lars ustala setlistę jednak tuż przed wyjściem na scenę, więc niczego nie można być pewnym - i rozbrzmiało Welcome Home (Sanitarium). Z początku byłem lekko zawiedziony, bo przejadł mi się ten kawałek po tym, jak słyszałem go na każdym z trzech koncertów, na których byłem w 2003. Postanowiłem się więc na chwilę uspokoić i w skupieniu posłuchać. Okazało się jednak, że... Zwyczajnie się nie da, bo kawałek zabija! Subtelne zielone światła i miny Jamesa na telebimowych zbliżeniach nie pozwoliły pozostać obojętnym... No i jeszcze podwójna stopa w końcówce utworu. Chłopaki nie dają ani chwili wytchnienia!

A potem główny punkt każdego koncertu na tej trasie - tytułowy kawałek z ...And Justice for All - w pełnej, 11-minutowej wersji. Powiem szczerze, że kiedyś lubiłem się czepiać tego utworu, ze względu na kretyńsko wiele razy powtórzony główny riff w początkowej części. Ale na żywo... Jakoś kompletnie nie dało się tego odczuć. No i to brzmienie, z basem Roba... Niesamowite, to nie ta sama piosenka, co na albumie! I kolejny koncertowy killer, trzeba przyznać. Nawet powolna część z harmoniami w środku, chociaż nie tak wyrafinowana jak w Master of Puppets, ale mimo to dała radę!

Po Justice James wreszcie powiedział do nas kilka słów (długo trwał "początek" koncertu, pierwszy speech zawsze miał miejsce nie później niż po trzecim utworze). Gdy usłyszałem "See some old friends out there, great to see you again" poczułem się tak, jakby James mówił do mnie. Wtedy właśnie naszła mnie po raz pierwszy myśl, że wyjazdy na koncerty Metalliki to już przestały być takie zwykłe "wyjazdy na koncerty". To jest bardziej jak wyjazd na spotkanie ze starymi znajomymi... Ba, z rodziną! To może się wydawać trochę śmieszne... Ale jak ktoś towarzyszy Ci przez kilka lat życia, dzień w dzień, upiększając już piękne chwile i ratując z opresji, gdy wszystko się wali, to takie spotkanie potem, na koncercie, jest jak wzajemne podziękowanie, od fana dla zespołu, i od zespołu dla fana. Zresztą, sama Metallica rzadko używa słowa "fans" - zastępując je słowem "friends". I naprawdę coś jest na rzeczy, nie jest to na pewno przejaw populizmu... Na jakimś wyjątkowym duchowym poziomie, Metallica i jej fani są przyjaciółmi i to się czuje.

No i już po chwili możemy dać temu wyraz, bo chłopaki grają Memory! Kolejny koncertowy klasyk, którego jeszcze nie miałem okazji wcześniej usłyszeć na żywo! Tutaj miał miejsce absolutny highlight koncertu: końcówka utworu ze słynnym "na-na-naaa", ostatni akcent, milknie perkusja, Lars tylko delikatnie podtrzymuje rytm na hihacie, James wygrywa swoją partię ledwo słyszalną gitarą, a 40.000 fanów zgromadzonych na Rotundenplatz przejmuje rolę głównego wokalu. W pewnym momencie zespół milknie zupełnie, Lars wybiega zza perkusji z wielkim bananem na twarzy przyglądając się temu, co się dzieje... I tak przez ponad minutę! Dopiero James nas zatrzymał, dziękując za śpiewanie. Doznanie po prostu kosmiczne, nawet jak teraz słucham tego na nagraniu z oficjalnej strony, to mam ciary... Dodam jeszcze, że porównując nasz śpiew ze śpiewem innych fanów na poprzednich koncertach, wypadliśmy zdecydowanie najlepiej :).

Potem krótkie pytanie Jamesa: "Kill'em All?" i krótka odpowiedź publiczności "Yeeah!" i leci The Four Horsemen. Kolejna rzeźnia, jednak utwór trochę mniej lubiany przeze mnie, więc daję sobie kolejną chwilę na odpoczynek.

Po Czterech Jeźdźcach Rob zostaje sam na scenie. Wbiega na górę, siada na odsłuchu i zaczyna grać solo. Zarówno jego zawartość (w sensie, solówki) jak i brzmienie basu... Po prostu powaliły. Roberto ponadto wywołując odpowiednią atmosferę przygotował nas na kolejne przepyszne danie tego wieczoru - Oriona. Kolejny moment koncertu, na który czekałem. Bardzo dobrze, że Metallica postanowiła wykonywać ten utwór w pełnej wersji na żywo. Zresztą, efekt jest piorunujący: James, Rob i Kirk stoją na górze, Lars gra pod nimi, w tle na wyświetlaczu przelatują powoli obłoki... Trudno nie pomyśleć przynajmniej w takim momencie o Cliffie. Do tego rewelacyjna gra świateł... Wrażenie nie do opisania. Poza tym to chyba najlepszy kawałek, by delektować się brzmieniem. Partie harmoniczne w wolnej części chóralnie odśpiewane przeze mnie w duecie z Szymertem, aż się wszyscy dookoła na nas gapili, bo było słychać nas wcale nieźle :). Ma się te głosy, hehe.

Następnie kolejny piękny moment koncertu: Fade to Black. Prywatnie, mój kawałek nr 1. I znów amok w głowie i nie wiadomo co robić, słuchać, śpiewać, ruszać się czy co. W podjęciu decyzji pomogła mi żonka, bo postanowiła się przytulić. To wykluczyło wariant ruchowy, pozostało słuchać i śpiewać :). Hehe. Co tu dużo pisać. Pobyt w raju trwa w najlepsze.

Potem bez chwili wytchnienia - S S S S - zaczyna się Master! Publiczność jakby odżyła, tego kawałka nie mogło zabraknąć w secie. Wykonany nadzwyczaj precyzyjnie, chłopaki po raz kolejny udowadniają że są w formie. James starym zwyczajem śpiewa tylko nieparzyste wersy - domyślam się że z powodu niepokojących problemów z gardłem na tej trasie. Środkowa, wolna część z harmoniami oczywiście odśpiewana chóralnie przez czterdziestotysięczny tłum - kolejny piękny moment.

Po Masterze Kirk gra solówkę, a ja znów obserwuję, co się dzieje na scenie. Ponownie James z niej nie schodzi, co oznacza, że następne wcale nie będzie Battery, a... Whiplash! Przyznam że byłem lekko zawiedziony, bo kocham Battery, a tym bardziej liczyłem że ten kawałek, ze względu na to, że chłopaki wrócili do wykonywania środkowej - moim zdaniem najlepszej części, zakończonej świetnym przejściem Larsa. Tym razem musiałem obejść się smakiem, ale za to Whiplash wzbogacony był ciekawymi projekcjami na ekranie, nie mówiąc już o tym, że wykonanie to zostawiło daleko w tyle to z Pragi 2004.

Główny set się kończy, James żegna się, ale wszyscy dobrze wiedzą, że to wcale nie koniec, a jedynia chwila odpoczynku. Każdy spodziewa się teraz standardowego - "hitowego" - segmentu setu. A więc zestaw Czarny Album + One na dokładkę. Czarny Album owszem podano, ale bez jednego z głównych, stałych od wielu lat składników: Sad But True. Jakież było moje zdziwienie, gdy zamiast tego poleciało intro do Roam! To pierwszy od chyba 1991 roku regularny koncert Metalliki, na którym zabrakło Sad But True! (z wyjątkiem koncertu w Paryżu w 2003 roku, gdy Lars po prostu zapomniał umieścić go w secie.)

Następnie standardowo Nothing, chóralnie przez wszystkich odśpiewany. Potem pokaz pirotechniczny i One. Na koniec Sandman, którego co prawda już nie słucha się w domu, ale bez którego też trudno sobie wyobrazić koncert Metalliki. Energia jest niesamowita - może to ze względu na dodatkowe fajerwerki... I jak zwykle odśpiewane razem z Szymertem "in your closet, in your head..." - ma się te swoje zwyczaje :).

James żegna się z publicznościa i rzuca kostki, Lars biega po scenie jak tresowana małpa, przekomarza się z fanami i rzuca pałeczki, takowoż Rob i Kirk kręcą się gdzieś po scenie. Ale wiadomo, że to jeszcze nie koniec. Teraz pora na ostatnią niespodziankę wieczoru - co takiego chłopaki zagrają przed Seekiem?

Jakąż niespodzianką dla nas było usłyszenie... Stone Cold Crazy! Kolejny ukłon w stronę mojego ojca, który uwielbia Queen :). No i ten morderczy riff, który na żywo po prostu nas zmiażdżył. W trzeciej zwrotce wyraźnie dało się usłyszeć, że Jamesowi zanika głos. Na szczęście działo się to przez ułamek chwili, ale problemy Jamesa z głosem na tej trasie są naprawdę niepokojące...

Na sam koniec jak zwykle standard - Seek. Wiadomo co się działo na scenie i pod nią. Wspólne śpiewanie i helikopterek Roberta, tak to można w skrócie opisać.

I było po wszystkim. Wrażenia? NIEZAPOMNIANE. Po raz kolejny Metallica dostarczyła nam wielką garść wspaniałych wspomnień na wiele lat, a może i na całe życie. Potwierdza się po raz kolejny oklepana myśl, że w życiu są piękne tylko chwile. Szczerze mówiąc, to w dniu takiego koncertu, człowiek sobie myśli, że właśnie po to żyje, żeby jeździć na takie koncerty. A cała reszta to tylko dodatek, czasem słodszy, czasem bardziej gorzki. Komuś może wydawać się, że to brutalne co ja piszę, ale po takim koncercie naprawdę ciężko opędzić się od takich myśli.

Na koniec jeszcze jedna refleksja. Jakby ktoś kiedyś zapytał, na czym polega fakt, że Metallica jest jednym z największych zespołów na świecie, odpowiedź mam taką. Dwa dni później odbył się słynny koncert Live Earth. Metallica również w nim uczestniczyła, grając trzy, ograne dla fanów do bólu standardy: Sad, Nothing i Sandmana. Na albumach czy bootlegach ścieżki zawsze przeskakiwane. Ale wyjdą na scenę, zrobią (niby) to samo po raz trzytysięczny, i jaki będzie efekt? Że po innych zespołach jest pozamiatane. Że Ci wszyscy fani, którzy tak psioczą, mają w swoich kolekcjach DVD z tego występu i co jakiś czas będą do niego wracać. Fenomen Metalliki polega na tym, że oni nie wydali płyty od 4 lat, i nagle robią trasę po Europie bo mają taki kaprys, grając same starocie po raz kolejny i nie mając nic nowego do wypromowania, a na ich koncerty zjeżdżają się fani z całego kontynentu i szczelnie wypełniają stadiony. Oni są już tak bogaci, że dawno mogliby się pozamykać w swoich wartych miliony dolarów willach i zajadać kawiorem do końca życia. A jednak ci już ponad czterdziestoletni faceci wybiegają na scenę i mają w sobie tyle życia, energii i pasji, ile - niestety - brakuje 90% młodych ludzi. I widać, że jeszcze długo nie przestaną. Bo co jak co, ale patrząc na ich obecne występy ostatnie, co możnaby o nich powiedzieć, to że się wypalają. Przed nami jeszcze wiele lat wspólnego koncertowania! I oczekiwania na nową muzykę.

I już naprawdę zupełnie na koniec, słowa Jamesa wypowiedziane przed Seekiem: "I'd like to dedicate this song to the Metallica family... You know who you are. You come back, year after year, you support your friends here in Metallica and we love you friends! Thank you so much!"

www.000webhost.com