PILICHOWSKI BAND
08.01.2008
Łykend
Wrocław
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
13.02.2008

Najbardziej cenię sobie w Wojtku Pilichowskim to, że to jeden z tych muzyków, na którego koncerty zawsze można iść w ciemno. Nieważne, gdzie się odbędą, nieważne, ile kosztują, nieważne, kto jest w składzie. Pilichowski to marka, która gwarantuje przeżycia muzyczne z najwyższej półki, a także doskonałą zabawę.

A jeśli sztuka dzieje się we wrocławskim klubie muzycznym Łykend, to już nic nie może pójść źle. Co rok, w okresie zimowym, zbiera się tu stała ekipa spragniona radości. Wojtek za pomocą dźwięków wydobywanych ze swojej basówki, serwuje dawki o maksymalnym stężeniu dożylnie - efekt jest natychmiastowy. Z klubu wychodzi się z przyklejonym do twarzy bananem!

Początek koncertu był niestety mimo wszystko średnio udany. Nie, żeby ze strony muzyków coś nie grało - było jak najbardziej ok. Łykend jest małym i ciasnym klubem, więc jak się siedzi daleko od sceny, to czasem trudno coś zobaczyć. A jak przyszliśmy to niestety wszystkie stoliki blisko sceny były już zajęte. Jak na złość, tuż po rozpoczęciu koncertu, jakiś bufon stanął centralnie na linii między naszym stolikiem, a sceną. Na nic zdały się upomnienia ze strony zarówno mojej, jak i innych siedzących obok postaci. Gość był nieugięty, a jego argumentem było to, że jemu przed chwilą też ktoś zasłaniał.

Ten incydent niestety był jak pewnego rodzaju filtr, utrudniający wydobycie z towaru jego istoty, radość była jakby przytłumiona. Po kilku kawałkach wpadłem na genialny w swojej prostocie pomysł - wystarczyło usiąść na samym stoliku. Widok był znacznie lepszy, a nikomu nie zasłanialiśmy tak, jak to robił ten kolo przed nami.

Przejdźmy do samego koncertu. Zaczęło się od mojego ulubionego kawałka. Najnowszego, przemianowanego niedawno na Milion Dni (wcześniej Hirou). Od razy rzuciły się w oczy (a raczej uszy) radykalne zmiany - nieco inne brzmienie, a także pewne różnice aranżacyjne (np. brak intra).

Być może muzyka uległa zmianie na skutek zmian personalnych - obecnie Pilichowski Band to kwartet. Kamil Barański zajął się swoimi sprawami, w związku z czym pojawia się na koncertach Pilicha już tylko gościnnie. Siłą rzeczy, w kawałkach mniej miejsca poświęcone jest teraz klawiszom. Jednak Olszak nadrabia te niedostatki.

Jako drugie usłyszeliśmy dobrze znane, nieco bardziej spokojne Millerjum'o. Następnie charakterystyczne intro z taśmy i przebojowy Funky. Potem, bez żadnej przerwy, Message in a Bottle. Ważne jest to, że kawałki te leciały jeden po drugim, jakby były połączone w jeden długi medley. Koncert nabrał dzięki temu niesamowitego tempa, nie dając ani chwili wytchnienia.

Następnie jeden z flagowych kawałków, Po Lekcjach. Dalej w setliście trochę klasyki gatunku w wykonaniu Pi - So What. Po tej porcji intensywnego groovienia (hehe), zespół spuszcza trochę z tonu, dając ochłonąć przy spokojniejszych nutach: 1998 i Bad Jam. Adrenalina znów rośnie, gdy bawimy się przy Slap Machine i tradycyjnym solo Wojtka, które jak zwykle udbywa się przy aktywnym udziale publiczności.

Na chwilę robi się łzawo - podczas CTA, ale tylko na chwilę, gdyż już po chwili otrzymujemy najsilniejszy chyba tandem kawałków: Nowe Buty, Bass Talk, Młyn Dobry i na koniec Bass Dance (czyt. 'Basdance' :)). Wywołany na bis zespół wykonuje jak zwykle Szyjmy na Basie i Running in a Family. Publiczności oczywiście nie wolno siedzieć ani milczeć, a Pilich nagrywa wszystko na podręczną kamerkę video. Rzecz trafi najprawdopodobniej na bonusy w nadchodzącym DVD.

Wywoływania na bisy było jednak więcej, a ponieważ zespołowi jak zwykle skończyły się kawałki, usłyszeliśmy jeszcze raz m.in. Milion Dni. I bardzo dobrze, bo na początku koncertu nie mogłem się cieszyć należycie tym kawałkiem, z powodu głupiego buca, który popsuł mi humor. Otrzymałem w końcu zaległą porcję radości :).

Fajne w koncertach Pilicha jest to, że niby cały czas to samo, trochę inaczej, ale to samo, a bawi wcale nie mniej niż zawsze. I nawet oklepane żarty, o znanym zespole, o oklaskach podczas wizyty w warzywniaku i o Diwanie i Morświnie, cieszą tak, jakby były słyszane pierwszy raz.

Teraz czekamy na marcową wizytę pana P. z panem R.

www.000webhost.com