AVRIL LAVIGNE
08.07.2008
O2 Arena
Praga
____________________

BILET

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
17.07.2008

Oto nie lada zagwozdka: czy dwudniowa impreza, odbywająca się po jednym koncercie Avril, a przed drugim, należy nazwać before, czy after party? A może należy wprowadzić nowy termin - middle party?

A więc po kilku wysuszonych flaszkach i paru(nastu) godzinach obejrzanego materiału koncertowego Avril, wsiedliśmy do auta by ponownie spotkać się z, jak głosiły hasła na naszych różowych koszulkach, "prawdopodobnie najlepszą kurde dziewczyną na świecie" (to takie dość swobodne tłumaczenie :)). Po szczegółową historię koszulek odsyłam do relacji z wrocławskiego gigu, tymczasem przejdźmy do wydarzeń z dnia 8 lipca.

Z drogi do Pragi godne odnotowania jest wydarzenie meteorologiczne, które mieliśmy możliwość obserwować wyjeżdżając z Jeleniej Góry. Spektakularne górskie panoramy w połączeniu z załamaniem pogody dały niesamowitą mieszankę, tworząc fantastyczny spektakl natury. Część gór skąpana była w słońcu i otoczona błękitem nieba, podczas gdy pozostały fragment przykryty był czarnymi chmurami, pod które zresztą ostatecznie przyszło nam wjechać. I tak więc niełatwa trasa została dodatkowo utrudniona, ale warto było się przemęczyć - także dla bardzo przyjemnego rześkiego górskiego powietrza, dodatkowo oczyszczonego przez wspomniane pogodowe anomalie.

Nie była to pierwsza moja wizyta w Czechach, ale z racji kilku "formalności" koniecznych do załatwienia za czeską granicą, takich jak odnalezienie bankomatu czy zakupienie winiety, rzucił mi się w oczy pewien fakt. Mianowicie, naród ten jest bardzo oporny na naukę szekspirowskiego języka. Ja wiem, że powszechnie uważa się, że czeski język jest bardzo podobny do polskiego, i że Polak z Czechem bez problemu dogada się bez znajomości innych dialektów. Ja jednak nie podzielam tego poglądu i drażni mnie że Pepiki są tak leniwi. Dopiero pewna miła ekspedientka w McDonald's okazała się na tyle rozgarnięta, że coś tam kumała po angielsku. Chociaż w sumie Cheeseburger wszędzie jest Cheeseburgerem, a nie, dajmy na to, syrowym bułaskiem.

Tak czy owak, do Pragi udało się dotrzeć bez szczególnych komplikacji. No może nie licząc pewnej bardzo miłej czeskiej pani, która zapytana o drogę dość długo nie potrafiła odnaleźć się nawet na własnej podręcznej mapce. A wystarczyło powiedzieć "zawrócicie i skręcicie w lewo".

O2 Arena, lub, jak kto woli, Sazka Arena, to nowoczesna hala sportowa, która wygląda równie olśniewająco z zewnątrz, co po wejściu do środka. Okrągła architektura obiektu nie pozostawia złudzeń, że mamy do czynienia z miejscem, w którym dziać się będą kosmiczne rzeczy :). Na miejscu zjawiliśmy się na godzinę przed otwarciem bram. Z początku jednak tego faktu nie wiedzieliśmy i należało się dowiedzieć. Facet w koszulce z logiem obiektu i zachęcająco dyndającym identyfikatorem zdawał się być najlepiej poinformowaną osobą w otoczeniu czeskich klonów Avril. Zapytany, czy gada po angielsku, zaprzeczył, więc coś tam zaczęliśmy próbować pokraczną mieszanką czeskiego i polskiego. Na co pan z uśmiechem odparł: "Aaa, Polacy? Po polsku to ja umiem" i już w naszym języku odzielił nam odpowiedzi na wszelkie dręczące nas pytania.

Ubrani więc w różowe uniformy zajęliśmy miejsce w jednej z kolejek. Po ok. pół godziny czekania zaczęliśmy mieć poważne podejrzenia, że stoimy nie tam gdzie trzeba, w jedynym wejściu które prowadzi gdzie indziej. Zaczerpnęliśmy więc po raz kolejny rady u stojącego za nami Czecha, który oczywiście po angielsku nie potrafił powiedzieć nawet, że nie mówi po angielsku. Udało się mu jednak uspokoić nas, że stoimy w dobrej kolejce. Albo że nie tylko my stoimy w złej.

Co rzuciło mi się w oczy, gdy przyglądałem się ludności zgromadzonej pod bramkami, to nieco wyższa średnia wieku, niż w Polsce. Tutaj takich ewidentnych "dzieci" było znacznie mniej. Roiło się natomiast od nastolatek, próbujących na wszelkie możliwe sposoby upodobnić się do Avril: a to poprzez ubiór, a to poprzez makijaż, a to poprzez różowe pasemka we włosach, a to poprzez wrodzone podobieństwo i niewielki wzrost :). Zjawisko to odebrałem jednak bardzo pozytywnie. No bo jeśli już się na czymś wzorować, to na czymś dobrym. A wręcz prawdopodobnie najlepszym na świecie :).

W końcu nastapiło otwarcie bram, gdzie działy się dziwne rzeczy. Niby były bramki jak na lotnisku, niby były pikające pistolety i ochrona, ale w sumie niewiem czemu miało to służyć. Mi np. zapikały kieszenie, bo miałem tam telefon. Ochroniarz jednak tego nie sprawdził i wszedłem do środka. A to mógł być pistolet albo bomba atomowa :). No ale wiadomo, że nie było. Na koncertach Avril kieszenie wypełniają się czym innym. Śmieszna sprawa, byłem już tak podekscytowany wchodzeniem na obiekt, że nie potrafiłem wsadzić biletu właściwym końcem do czytnika.

W końcu wbiegliśmy na płytę i udało się zająć całkiem niezłe miejscówki. W końcu mieliśmy bilety Stani u Podia, a więc mieliśmy do dyspozycji sektor, na który tak ciężko było się dostać na koncercie w Polsce. Ja stałem w 3 rzędzie, za dwoma półmetrowymi dziewczynami, więc widok był, delikatnie mówiąc, dogodny.

Scena niziutko, na wprost wysunięty podest, po którym Avril sobie chodzi w czasie koncertu i na którym są postawione stanowiska gitarowe podczas akustycznej części setu. Odległość naprawdę niewielka, może z metr. Będzie okazja do przybicia piątki :).

Na rozpoczęcie czekaliśmy dosyć długo. Ale nie nudziliśmy się w międzyczasie, bo wolno upływający czas urozmaicali nam czescy ochroniarze - nieźli jajcarze. Co chwilę omdlewały jakieś nieletnie niewiasty, które należało wynieść lub poczęstować życiodajną wodą. Praca ochrony i sanitariuszy na tym koncercie zasługuje na najwyższą pochwałę. Wody było naprawdę dużo, była smaczna, zimna, świeża i roznoszona wręcz w nadmiarze (pod koniec koncertu już nikt nie przejmował podawanych do tyłu plastikowych kubków). W przeciwieństwie do polskiej wody, którą dostawaliśmy w starych, zużytych butelkach, do tego była to woda ciepła i smakowała jak typowa wrocławska kranówa. Nie muszę chyba mówić, że w takich ekstremalnych koncertowych warunkach, różnica jest kolosalna. We Wrocku niewiele ta woda pomagała na dobrą sprawę, natomiast tu wystarczył jeden porządny łyk i człowiek odzyskiwał siły w ułamku sekundy.

Nie było też mowy o żadnym przepychaniu się, młynie etc. Każdy przejaw najmniejszej agresji był wyłapywany i tłumiony przez ochroniarzy. Nie przeszedłby więc taki numer, jaki zastosowaliśmy na wrocławskim koncercie. Dobrze, że zajęliśmy dogodne pozycje na samym początku - to było bardzo strategiczne posunięcie :).

Jako support wystąpiła czeska grupa, której nazwy nie pamiętam, a to tylko świadczy o tym że nie była godna zapamiętania. Grali jakąś taką dziwną mieszankę punku i metalu. Dziwną może dlatego, że gość śpiewał po czesku, a to nie może brzmieć nie-dziwnie :). Jakaś energia niby w tym była, ale kto by tam na to zwracał uwagę, tego wieczoru liczyła się tylko jedna osoba :).

W końcu doczekaliśmy się. Tym razem obejrzeliśmy show od początku, razem z fajnym intrem, które nam umknęło poprzednio z powodu przygody z "miłą grubaską" (odsyłam do relacji z Wrocka). Przebieg koncertu był dokładni taki sam, jak 3 dni wcześniej, więc nie będę tutaj opisywał ponownie tego samego. To bardzo dobrze i profesjonalnie wyreżyserowany show, podczas którego nie ma zbyt wiele miejsca na improwizacje czy wygłupy, nie ma też jednak miejsca na pomyłki. Zabawa była fantastyczna, może nawet lepsza niż we Wrocku, bo w końcu staliśmy przy samej scenie. Nie trzeba było też walczyć o przeżycie w potwornym ścisku, Czesi to jednak bardziej cywilizowani ludzie (i spokojni).

A "tych" momentów było wiele - dobre trzy razy solidna wymiana spojrzeń, no i zabrakło centymetrów do przybicia piony (tutaj jednak przeszkodą okazały się te dwie laski dzielące mnie od barierki). Świetny kontakt z publiką, która jednak przez swoją wrodzoną powściągliwość nie odpowiadała tak dobrze jak we Wrocku podczas zabawy na początku He Wasn't.

Kolejna porcja niezapomnianych wrażeń w żadnym razie nie zaspokoiła nas, a wręcz upewniła w przekonaniu, że zaliczenie kolejnego gigu to więcej niż dobry pomysł. Figurujący jednak na oficjalnej stronie Wiedeń okazał się oddalonym o dodatkowe 150 km Leoben pod Graz, więc spontaniczny wypad do Austrii sobie odpuściliśmy. Czego bardzo szybko zaczęliśmy żałować :). Był to bowiem ostatni koncert w Europie w ramach The Best Damn Tour. A do Stanów czy Japonii to jednak ciut za daleko...

Po koncercie przeprowadziliśmy całe śledztwo, mające na celu ustalić, czym, gdzie i skąd Avril wydostanie się z Sazki. Śledztwo zakończyło się połowicznym sukcesem. Efekt był taki, że widzieliśmy Avril odjeżdżającą spod hali. Gdybyśmy ze zdobytą wiedzą pojechali na kolejny koncert, byłaby duża szansa, że skończyłoby się na jakimś nieoficjalnym M&G... Jak sama Avril śpiewała: "not today, maybe tomorrow"...

Z tym jednak trzeba już będzie poczekać do nowej płyty i nowej trasy... A w międzyczasie wrażeń zapewni nam Metallica... No cóż, nie można mieć wszystkiego :). W każdym razie, nie na raz :).

I to już koniec tej opowieści. To były łącznie 4 dni wyśmienitej zabawy i niesamowitej przygody, które pojawiły się dokładnie wtedy, kiedy były bardzo potrzebne. Pozdrowienia dla całej różowej ekipy, w szczególności dla Fix'a - siedzimy w tym szaleństwie razem.. Szaleństwie, czy szafie, what's the difference?

www.000webhost.com