RETURN TO FOREVER
16.07.2008
Stiftung Schloss
Neuhardenberg
____________________

BILET

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
31.08.2008

Trasa Return to Forever to jedno z najważniejszych wydarzeń muzycznych tego roku. Z pewnością zaś najważniejsze wydarzenie muzyczne w świecie jazzu. Oto bowiem zreaktywowała się super-grupa będąca jednym z pionierów nurtu fusion w latach 70-tych. Tak na dobrą sprawę projekt ten nie grał ze sobą w tym składzie od 30 lat (z małym wyjątkiem, który miał miejsce w pierwszej połowie lat 80-tych). Nadeszła wiekopomna chwila - Chick Corea, Stanley Clarke, Lenny White i nasz dobry kumpel Al Di Meola zjednoczyli siły i szturmem przewalili się przez Amerykę i Europę dając przez 4 miesiące niemal codziennie znakomite koncerty.

Okazja by zobaczyć legendarny skład na scenie, nie zdarza się zbyt często. Po raz pierwszy usłyszeliśmy o tym pomyśle z ust samego Ala, podczas rozmowy z nim po wrocławskim koncercie, który odbył się 12 sierpnia zeszłego roku. Wówczas jednak w ogóle nie było planów, by uwzględnić w rozpisce trasy Europę. Jaka była więc nasza radość, gdy dowiedzieliśmy się, że nie dość, że Europa jest, to jeszcze ilość koncertów jest wyjątkowo obfita i jest w czym wybierać!

Pierwotny plan zakładał zaliczenie dwóch koncertów - jednego w Polsce, w warszawskiej Sali Kongresowej 4 lipca, a drugiego w niemieckim Neuhardenbergu, położonym niedaleko polskiej granicy przy Kostrzynie nad Odrą. Za wizytą w Warszawie przemawiała przede wszystkim gwarancja znakomitego nagłośnienia (do dziś pamiętny koncert Ala w marcu 2007 roku), zaś za wizytą w Neuhardenbergu fakt iż jest to koncert na świeżym powietrzu, a bilety nie są podzielone na kategorie. W dodatku ich cena była wyjątkowo przystępna - 35 EUR przy 180 zł za dobre miejsca w Kongresowej to naprawdę mało!

Zrządzenia losu rozmaite spowodowały jednak że należało zrezygnować z wyjazdu na warszawski koncert. Pozostało nie dać plamy i zaliczyć ten w Niemczech.

Wybraliśmy się więc oczywiście z Szymertem i jego kolegą Kogutem wczesną porą do Neuhardenberga, aby mieć pewność, że uda się zakupić bilety (ponieważ wyjazd do ostatniej chwili nie był pewny, nie zamówiliśmy ich wcześniej). Droga minęła w bardzo pozytywnej atmosferze - wprawdzie padał deszcz prawie przez cały dzień, ale jakość niemieckich dróg a także moje nowe wycieraczki :) w pełni rekompensowały tę niedogodność. Zresztą tak na dobrą sprawę to ja nawet lubię jak pada podczas jazdy autem :).

Problem pojawił się na miejscu - koncert w końcu plenerowy, lepiej więc, by nie padało. Jak przyjechaliśmy na miejsce, to już była tylko lekka mrzawka, więc nie najgorzej. Zaparkowaliśmy w odległości około pół kilometra od zameczku i udaliśmy się na spacer. Neuhardenberg okazał się malowniczym, niewielkim miasteczkiem położonym w niedużej odległości od lasu, z jednym punktem centralnym - posiadłością magnacką, zwaną Zameczkiem Stiftung.

Całe miasto obłożone było ochroną w postaci strażaków, którzy z uśmiechami na twarzach pomagali trafić na miejsce. Posiadłość była miejscem niezwykle przyjemnym - zadbana, tuż przy lesie i niewielkim jeziorku. Z pewnością można tam całkiem nieźle wypocząć.

Zakup biletów także minął bez żadnych komplikacji - zakupiliśmy je w dokładnie takiej cenie, jak się spodziewaliśmy (a więc 35 EUR), po czym udaliśmy się do kolejki.

Warto było przybyć wcześniej, gdyż przed nami była tylko garstka osób w kolejce. Długo w niej nie czekaliśmy - po jakimś kwadransie zaczęto nas wpuszczać. Dzięki temu udało się zająć dogodne miejsca tuż przy barierkach, które były umieszczone w odległości ok. pół metra od sceny. Zajęliśmy strategiczne pozycje oczywiście w miejscu, w którym miał grać Al - a gdzieżby indziej :).

Czas oczekiwania na koncert zaczął się trochę dłużyć. Trzeba było wyczekać jeszcze ok. 2 godziny, pilnując naszych świetnych miejsc i skrywając się jednocześnie przed atakującym czasem deszczem (na szczęście mieściliśmy się pod scenicznym zadaszeniem). Czas urozmaicaliśmy sobie robieniem fotek oraz podziwianiem sprzętu na scenie, częściowo przykrytego foliami, które zabezpieczały go przed zmoknięciem.

Placyk (będący swego rodzaju "łączką") pod sceną zapełniał się stopniowo ludźmi. Wśród nich było wielu obcokrajowców (i nie mam tu na myśli wcale Niemców :)). Gdy zaczęło się robić nieco ciemniej, po kilku intrach puszczanych z taśm Chicka, w końcu na scenie pojawili się oni: Chick, Stanley, Lenny i Al. Powitani zostali niezwykle gorąco, jak gwiazdy rocka. Od razu przybijali piątki z publicznością i byli bardzo radośni.

Po krótkim intrze zaczęli jedynym w miarę "zwięzłym" (bo trwającym tylko niecałe 8 minut) kawałkiem w secie - Hymn of the 7th Galaxy (z płyty pod tym samym tytułem). Od razu rzuciło się w oczy doskonałe, nowoczesne brzmienie oraz niesamowita energia emanująca ze sceny. Czuć, że RTF nie zatracili nic z niezwykłej chemii, która pojawia się między nimi podczas wspólnego grania.

Kolejnym utworem w secie było świetne Vulcan Worlds z płyty Where Have I Known You Before. Rozbudowana, blisko 15-minutowa suita, pełna popisów każdego z muzyków i świetnych, bardzo wymyślnych melodii, w których "czuć" rękę Chicka.

Po tym utworze Stanley wziął do ręki mikrofon, przywitał się z fanami i przedstawił zespół (wcześniej, na samym początku, w dwóch słowach przywitał się także Chick). Już przy wypowiedzi Clarke'a dało się odczuć, jaki luz panuje na scenie - było dużo śmiechu, a nieustająca żywiołowa reakcja ze strony publiczności tylko potęgowała wrażenie wspaniałej atmosfery.

Kolejny kawałek to mój osobisty faworyt w tym secie - skomponowany przez Lenny'ego White'a The Sorceress z płyty Romantic Warrior. Kawałek rozpoczyna się świetnym, bujającym groovem, któremu przewodzi bas, a akcenty podkreślane są przez gitarę i pianino. Automatycznie głowa zaczęła się ruszać w tą i z powrotem, a noga nie mogła odmówić sobie tupania. Kawałek trwał ok. 12 minut i obfitował w rozbudowane solówki, z Chickową na czele.

Następnie zza zestawu perkusyjnego wyłonił się Lenny White, po czym powziął mikrofon w dłonie i zabawił się w kabareciarza. W zabawny sposób nawiązał do filmików, które fani umieszczają z koncertów na youtube i zapewnił, że to, co się dzieje w tej chwili, to jest prawdziwy koncert. Wspomniał też także, że oni - w przeciwieństwie do "boy bandów", są "man bandem".

Po tej wypowiedzi dostąpiliśmy zaszczytu usłyszenia kolejnego klasyka autorstwa Chicka Corei - Song to the Pharaoh Kings. Kawałek w wersji koncertowej trwał niemal całe 30 minut. Poprzedzony nieco psychodelicznym intrem Chicka (ten wyjątkowo chętnie pławił się we wszelkiego rodzaju "kosmicznych" dźwiękach, ale w końcu na tym polega unikalna atmosfera Return to Forever), był prawdziwą ucztą i chyba jednym z najbardziej rozpoznawalnych utworów tego wieczoru.

Po tym utworze standardowo następowała przerwa między setami, aby ludzie mogli sobie wyjść na drinka, papieroska lub do toalety. Ponieważ jednak gig odbywał się na świeżym powietrzu, ludzie mogliby co najwyżej udać się na kąpiel w pobliskim jeziorku. Chłopaki bez żadnych więc przerw przeszli do kolejnej części koncertu - setu akustycznego.

Po krótkiej zapowiedzi Chicka, tą część koncertu rozpoczął Al swoim solo spotem, trwającym ponad 10 minut. Al siedział przy samej krawędzi sceny, dokładnie na przeciwko nas (nikt nie stał bliżej). Tak właśnie miało być :). Co zabawne, bardzo widoczne było, że Al ma w Niemczech wielu fanów, co chwilę ktoś skandował jego imię (co nie miało miejsca w przypadku nikogo z pozostałych członków zespołu). Nawiązywały się niezwykle ciekawe dialogi między publicznością a Alem (on zawsze potrafi nawiązać fajny kontakt z publiką). Po tym humorystycznym akcencie usłyszeliśmy kilka kompozycji z Diabolic Inventions. 10 minut czystej muzycznej ekstazy i wspomnień z Wyspy Słodowej. Al poraził techniczną perfekcją i jednocześnie lirycznym pięknem zaprezentowanej selekcji. Wśród utworów była m.in. Milonga Del Angel.

Solo spot Ala był niejako intrem do pierwszego akustycznego utworu wykonanego przez całą grupę - No Mystery z płyty pod tym samym tytułem. Zresztą utwór ten został także nagrany przez Ala na płycie World Sinfonia i był regularnie wykonywany na koncertach promujących tamte wydawnictwa. Kawałek piękny i ponownie - bardzo "Chickowy".

Następnie usłyszeliśmy solo w wykonaniu Chicka, będące jednocześnie preludium do tytułowego utworu z płyty Romantic Warrior. To kolejny absolutny highlight koncertu - co tu się nie działo! Całe wykonanie trwało blisko 30 minut i zawierało solowe popisy Stanley'a i Lenny'ego. Ale po kolei.

Zaczęło się łagodnie - specyficznym intrem, w którym wymieniają się dialogi między klawiszami, gitarą, a basem, podkreślane przez "syczenie" talerzami. Potem pojawiły się charakterystyczne melodie, przywodzące na myśl średniowiecze i rycerza z okładki wspomnianej wyżej płyty. Po ok. 8 minutach głównego motywu przyszedł czas na solo spot Stanley'a, który wreszcie pokazał, na co go stać. Czego on nie wyprawiał na tym kontrabasie! Był też charakterystyczny dla basowych solówek motyw z klaskaniem - publiczność zachowywała się wręcz jak dzikusy! To był niepowtarzalny moment koncertu.

Następnie cały skład powrócił do tematu Return to Forever, by płynnie przejść do solo spotu dla Lenny'ego. Ten w trakcie swojej ciekawej solówki żartobliwie nawiązał do fana krzyczącego z publiki "faster!" i zagrał przez kilka sekund wręcz metalowy blast na podwójną stopę. Po solo sympatycznego murzyna cały skład dokończył Romantycznego Wojownika.

Dla mnie jednak najlepszym fragmentem tego utworu wcale nie było solo Stanley'a, ani solo Lenny'ego. To solo Ala na gitarze akustycznej, jeszcze w pierwszej części utworu, w szybkim fragmencie. Tutaj Al po prostu płonął żywym ogniem - to było niesamowite! W mojej opinii najlepsza solówka na całym koncercie.

Po tych pełnych ognia i pasji 30 minutach nastąpiło pierwsze pożegnanie z publicznością i zniknięcie za kulisami. Nie potrwało to jednak długo, bo publika w Neuhardenbergu nie przestawała hałasować jak na dobrym rockowym koncercie. Po chwili wielka czwórka pojawiła się powrotem i na bis zagrali kolejną spektakularną suitę, znów elektrycznie - tym razem był to Duel of the Jester and the Tyrant z płyty Romantic Warrior. Tak minęło ostatnie 15 minut koncertu. Pomimo że kończyła się już druga godzina tego wyczerpującego występu, po chłopakach w ogóle nie było widać zmęczenia.

Kolejne pożegnanie z publiką było nie mniej spektakularne niż cały koncert. Trwało chyba tyle co Jester and the Tyrant i było równie hałaśliwe. Pod scenę podeszły osoby z płytami do podpisania i proszące o kostki, Stanley biegał jak oszalały i przybijał piątki (wyskoczyłem wysoko i przybiłem mu ją takoż, trzeba przyznać że ma facet łapsko :)).

Koncert był po prostu niesamowity. To był ten sam rodzaj energii co na pierwszym elektrycznym koncercie Ala we wrocławskim rynku. Totalny ogień i znakomity kontakt z ekstremalnie żywiołowo reagującą publicznością. No i my w pierwszym rzędzie, zaklaskujący się do czerwoności. Oj, było co oklaskiwać. Powtórzę się raz jeszcze, ale to był czysty ogień. Ci kolesie po prostu płonęli na scenie! Sola pełne pasji, kilkunastominutowe pasaże pełne wpadających w ucho (acz niebanalnych!) melodii, świetne zgranie... Ciężko znaleźć słowa, by to opisać. W ogóle nie wyglądało to tak, jakby minęło te 20 lat z okładem. A panowie, mimo że już nieźle po 50-tce, zachowywali się jak szczeniaki głodne muzyki, hałasu, ognia. Tak, ognia! Po raz kolejny :).

Pozostaje mieć nadzieję, że zechce im się jeszcze kiedyś ruszyć w trasę, a może nawet nagrać nową płytę? Chick rzekomo napisał nowy utwór. To by było coś. Ta inicjatywa nie powinna zapaść na kolejny trwający 25 lat sen zimowy. Chociaż nie wątpię, że nawet po kolejnej takiej przerwie panowie byliby w stanie wyjść na scenę ponownie i dać równie dobry koncert jak ten, którego byliśmy świadkami w Neuhardenbergu.

www.000webhost.com