THANKS JIMI
01.05.2009
Rynek
Wrocław
____________________

GALERIA

____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
05.05.2009

Do której gazety nosa nie wetknąć, do którego portalu oczu nie przylepić, którego prezentera nie posłuchać, przekaz na temat Thanks Jimi będzie ten sam - przepełniony powtarzanymi do bólu banałami na temat wielkiego święta gitary, nieoczekiwanie olbrzymiego sukcesu, wspaniałego widoku na który składa się las gitar, czy podniosłości chwili, gdy wraz ze Stevem Morsem rekordziści zagrali chyba największy hymn muzyki rockowej - Smoke on the Water.

I wiecie co? Z największą chęcia podpiszę się pod tymi banałami wszystkimi kończynami. Tak to już jest, że największe rzeczy, największe emocje, zawsze najtrafniej opisuje się najprostszymi słowami. To dlatego, że nie można celować w obie te wartości jednocześnie: wielkość i komplikacja. Stąd głównym utworem, za pomocą którego bity jest gitarowy rekord guinessa, jest Hey Joe - składający się tak naprawdę z pięciu prostych akordów, które każdy, kto choć raz miał gitarę w ręku, potrafi zagrać bez większego wysiłku.

Zupełnie to jednak nie przeszkadza komuś, kto na gitarze potrafi zagrać chociaż trochę więcej, czerpać ze wspólnego grania z kilkoma tysiącami gitarzystów niesamowitej frajdy. Nie ma drugiej takiej imprezy, która zapewniałaby tego typu emocje. To nawet ciężko porównywać do koncertów, nawet tych najlepszych. To muzyczne uniesienie zupełnie innego typu. Sprawiające, że człowiek przez 5 minut gra w kółko C, G, D, A, E i czuje, że to jedne z najważniejszych akordów, jakie zagrał w życiu.

No dobrze, rozpisałem się o podniosłości chwili, to może teraz słowo o przebiegu samej imprezy. Ekipa zebrała się na tradycyjnym beforze u mnie, gdzie zaprawiliśmy się delikatnie napojami rozweselającymi. Nie można było iść jednak z pustymi rękoma do kolejki, z pomocą przyszła więc broszura przyniesiona kilka dni wcześniej przez osoby zachęcające do przejścia na jedyny słuszny sposób patrzenia na życie. Jak można zobaczyć w galerii, puszka z napisem "Czy bać się piekła?" prezentowała się nad wyraz dobrze :).

Na rynku zjawiliśmy się chwilę po 12, czyli godzinie, o której miały ruszyć zapisy. Cóż mogę rzec - kolejki były huuuuuuge :) Na szczeście szło w miarę szybko i sprawnie. Co jakiś czas część naszej ekipy opuszczała kolejkę, by uzupełnić zawartość piekielnej puszki, spotkać kogoś z licznie zgromadzonych znajomych w innej kolejce, bądź odcedzić kartofle. W końcu daleko nie było :).

Po zapisaniu stwierdziliśmy, że trzeba już iść do pitu, bo ludzi sporo, i wprawdzie do podanego oficjalnie czasu bicia rekordu jeszcze trochę zostało, to decyzja okazała się bardzo słuszna - bo granie zaczęło się niedługo po tym, od próby Hey Joe. Ułożyliśmy się wygodnie niedaleko sceny, skąd spokojnie można było kontynuować konsumcję piekielnego napoju :). W międzyczasie działy się różne mniej lub bardziej dziwne rzeczy, takie jak projekcja "teledysku" z Leszkiem Cichońskim i jakiegoś rapera, którego xywę litościwie przemilczę (nie to, żebym w ogóle zajmował swoją pamięć takimi głupotami :)). Szanuję Cichona bardzo, ale to przedsięwzięcie wydawało się trochę niepotrzebne, chociaż jego widok spacerującego z gitarą po Wrocku był całkiem pocieszny :).

Na szczęście szybko przeszliśmy na najważniejszej części, czyli grania. Przyjemnie grało się Little Wing, który ma bardzo ładną progresję akordów. W tym momencie widać było, że niewiele osób zadało sobie trud nauczenia się innych utworów poza obowiązkowym Hey Joe. Trochę szkoda, wystarczyło przysiąść w domu na 10 minut dzień wcześniej, no ale cóż nie oczekujmy od Polaków że zrezygnują nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ze swojej narodowej cechy, czyli lenistwa. Podobnie wydawało się, że owe tysiące "muzyków" o muzyce pojęcia nie ma nawet bladego. Strasznie psuły cały efekt momenty, które w założeniu miały być najpiękniejsze - czyli wówczas, gdy grały same akustyki. Owszem, nagłośnienie nie było najwyższej klasy, ale na Boga, było słychać ten nieszczęsny hihat. Ale oczywiście wszyscy wiedzieli lepiej i grali do hihatu który grał im w głowie w zupełnie innym tempie, chyba pod wpływem mieszanki silnego słońca i nadmiaru spożytych napojów orzeźwiających.

Ładnie wyszedł utwór, który Leszek napisał w hołdzie Jimiemu - Thanks Jimi. Dobrze sprawdza się ta ciepła progresja akordów. Nie szkodzi, że tych, co zawsze - brzmi to bardzo przyjemnie i w istocie - Hendrixowo. Znowu jednak ciemna masa nie wykazała się intelektem i mnóstwo ludzi nie zauważyło, kiedy zaczęła się solówka, która ma "nieco" inną rytmikę. Fajnie się grało ten riff, szkoda tylko, że zamiast z 6 tysiącami ludzi, grałem go z Szymertem. No, może jeszcze parę osób by się znalazło, ale ja takowych nie widziałem :).

W końcu jednak nadszedł najważniejszy moment imprezy - na scenie pojawił się owacyjnie przyjęty Steve Morse. Przyznam szczerze, że gdy zaczął grać słyszany miliony razy riff, przeszły mnie ciarki. O to właśnie chodzi! Dym nad wodą to był zdecydowanie gwóźdź programu - wszyscy bardzo się ożywili, a sam Steve nie mógł przestać cieszyć banana. Nie zepsuły efektu nawet drobne aranżacyjne nieścisłości - zwrotka zaczęła się wprawdzie dwukrotnie, ale w muzyce jak to w muzyce - ważne żeby równo zacząć i równo skończyć. To się udało :).

A potem oczywiście Hey Joe. Natomiast zaraz po nim - informacja o ilości rekordzistów, podana od końca. Liczby 6 na początku chyba nikt się nie spodziewał. Ja tak śmiało sobie spekulowałem, że jakby było ze 3 to by był sukces. A tu taka niespodzianka. Nie ma co ukrywać, że sprowadzenie Deep Purple na festiwal zrobiło swoje, ale mimo wszystko mobilizacja ludzi jest godna pochwały.

Szkoda, że po ogłoszeniu wyniku większość ludzi zaczęła opuszczać pit, bo było grane jeszcze Wild Thing. Chyba się spieszyli na Purpli. A przecież wystarczy wiedzieć, jak należy iść pod scenę, by pod nią dojść... :) Ale to już w kolejnej opowieści.

Kolejnego bicia rekordu na pewno nie przepuszczę. Tak jak niefortunnie uczyniłem to w latach 2007-2008. Tak więc, do zobaczenia w 2010 :).

www.000webhost.com