DEEP PURPLE
01.05.2009
Pola Marsowe
Wrocław
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
05.05.2009

Można rzec, że na Polach Marsowych zjawiliśmy się stosunkowo późno - raz, że po biciu rekordu trzeba było się posilić obiadkiem, a dwa, że znaleźć miejsce do zaparkowania okazało się niezwykle trudnym zadaniem! Na szczęście, jak się później okazało, zaparkowaliśmy na najlepszym z możliwych miejsc, w jednej z sępolnowskich (sępolińskich?) uliczek. Ale o tym później.

Gdy zobaczyliśmy tłum ludzi pod sceną, początkowo lekko się przestraszyliśmy - co i rusz padały stwierdzenia, że trzeba było zjawić się wcześniej. Jak się później okazało, był to niepotrzebny przejaw chwilowej słabości - wystarczyło przypomnieć sobie, jak należy w takiej sytuacji iść pod scenę, by pod nią dojść, w czym mieliśmy kilkuletnią praktykę, zdobywaną w znacznie trudniejszych warunkach :).

Jako support mieliśmy w zasadzie powtórkę z rynku - czyli zespół Leszka Cichońskiego z gościnnym udziałem Stana Skibby'ego - gościa, który jest chyba nieoficjalnym synem Hendrixa. Wiele osób było zawiedzionych supportem, bo jednak od Purpli stylistyką łagodny blues Cichońskiego trochę odstaje, ale był to bardzo dobry, profesjonalny koncert, który wprowadził mnie w bardzo dobry nastrój, zwłaszcza biorąc pod uwagę iż był oprawiony pięknym zachodem słońca. Wykonany pod koniec Thanks Jimi z Sebastianem Riedlem na wokalu chyba nie mógł się nie podobać. Szkoda, że zespół zgoniono przedwcześnie ze sceny - co zaowocowało zabawnym tekstem rzuconym przez Leszka do mikrofonu na koniec: "To chyba jednak nie zagramy" :). Miłą niespodzianką był fakt, że na perkusji zagrał Łukasz Sobolak - sympatyczny facet, który kilka tygodni wcześniej grał także na koncercie poświęconym pamięci Esbjorna Svenssona w Rurze. Miło też było zobaczyć na scenie naszego starego znajomego, Marka Raduli.

W końcu oczekiwanie dobiegło końca, a na scenie pojawili się Ian Paice, Steve Morse, Roger Glover, Don Airey i oczywiście Ian Gillan. Bez zbędnych ceregieli, panowie zaczęli od nieśmiertelnego Highway Star. Było jeszcze trochę jasno, więc oświetlenie nie mogło pokazać jeszcze pazura, ale zabawa praktycznie od pierwszych minut była przednia. Może nie tak intensywna jak chwilę później, ale od razu dało się poczuć, że obcuje się z - na szczęście! - wciąż żywą legendą. Charakterystyczny głos Iana Gillana brzmiał dobrze, chociaż zdecydowanie nie jest on już w tej samej formie, co jeszcze kilka lat temu. W pełni nadrabia to jednak swoją charyzmą.

Szczerze mówiąc, był to mój pierwszy koncert Deep Purple (wstyd! bo często koncertowali w Polsce i okolicy w ostatnich latach), nie spodziewałem się, że muzycy mają tak dobry kontakt z publiką. Zwłaszcza frontmeni, z Ianem na czele. Po prostu dało się wyczuć wibracje i energię, która nieprzerwanie kursowała ze sceny i z powrotem. Takie sprzężenie zwrotne, w najlepszym tych słów znaczeniu.

Po Highway Star przyszła pora na kawałek z ostatniej płyty Purpli, wydanej w 2005 Rapture of the Deep - a był to bardzo klasycznie rockowy Things I Never Said. Dynamiczny kawałek, zawierający oldskulowe klawisze (za co bardzo szanuję Purpli!) i fajne solówki, ale brakuje tu tych porywających melodii, które wylewają się litrami z innych kawałków (i to nie tylko tych najstarszych hitów). Jednak z każdą minutą publiczność coraz bardziej się rozkręcała. Miałem takie dosyć ciekawe skojarzenie - kawałek zaczynał się podobnie jak rzecz pokroju Creeping Death/Master of Puppets pod względem klamry intro/outro i tłumienia crashy przez Paice'a, trochę się poczułem jak na Metallice hehe. Szczególnie że był to drugi kawałek w setliście :).

Jako trzeci kawałek usłyszeliśmy Wrong Man - kolejną dosyć nową rzecz. Fajny, motoryczny riff nie pozwalał publice ustać w miejscu. Jednak prawdziwy przełom nastąpił na następnym kawałku - Strange Kind of Woman. Tłum fanów z tyłów rozpoczął krucjatę pod scenę, ku wielkiemu zdziwieniu starszyzny zgromadzonej pod sceną. Można tzw. nie-bywalców zrozumieć, ale ich miny były zabawne. Tym bardziej, że nie było to takie stricte hardkorowe bezmyślne pogo, jak ma to często miejsce podczas koncertów na Polach Marsowych, tylko dobra skoczna zabawa w najlepszym tego słowa znaczeniu. Minęło zaledwie parę minut i już wszyscy oczekujący spokojnego oglądania koncertu wycofali się spod sceny, a znajdowali się tylko żywiołowo ruszający się młodzianie. Przyznam szczerze, że z największą przyjemnością dałem się porwać w ten wir. Od jakiegoś czasu wolałem sobie raczej stanąć gdzieś z boku podczas takich koncertów i tupiąc nogą skoncentrować się raczej na samej muzyce, ale tutaj nie mogłem sobie odmówić. Bo niby dlaczego? Na taki spokojny odbiór przyjdzie czas, gdy dobiję 40-stki lub czegoś takiego. Bo oczywiście zaprzestać uczestnictwa w koncertach nie zamierzam nigdy.

No dobrze, bo trochę tą spodowaną chyba depresją pourodzinową dygresją odbiegłem zbyt daleko od tematu. Na dziwnym rodzaju kobiety (to jest inny rodzaj? :D) wszyscy już tłumnie śpiewali każde słowo, a kontakt między zespołem a publiką wszedł na najwyższy możliwy poziom. Atmosfera sięgnęła zenitu i tak już było do samego końca.

Następnie moment, na który osobiście najbardziej czekałem - tytułowy kawałek z Rapture of the Deep, który zupełnie mnie urzekł i stawiam go na równi z największymi klasycznymi dokonaniami Deep Purple. Poza tym był to chyba najlepszy moment koncertu - jak na zawołanie, by podbić jeszcze atmosferę kreowaną przez kawałek, niczym spod ziemi wyłoniło się dookoła grono sympatycznych białogłowych :). Kawałek na żywo wgniótł mnie w ziemię, zahipnotyzował i poćwiartował na małe kawałki, że użyję kilka bardzo oklepanych porzekadeł. Zdecydowanie highlight całego gigu.

Następnie przyszła pora na instrumentalne popisy w postaci spokojnego Contact Lost, energetycznego The Well-Dressed Guitar i Wring That Neck, podczas których największe pole do popisu miał oczywiście Steve Morse. Trzeba przyznać że gość potrafi używać gitary i choć nieobca jest mi jego bardzo różnorodna twórczość, byłem pod sporym wrażeniem jego koncertowych popisów. Steve świetnie wpasował się w Purplową stylistykę.

Po krótkiej przerwie na scenę powrócił Ian Gillan i usłyszeliśmy charakterystyczny motyw przewodni z Sometimes I Feel Like Screaming. Trzeba podkreslić, że było już ciemno, oświetlenie budowało więc kapitalny klimat. Jeden z najbardziej rozpoznawalnych gitarowych motywów wywołał bardzo euforyczną reakcję publiczności. Gibanie się w sympatycznym żeńskim gronie także wspomogło atmosferę :).

Po tej jakże refleksyjnej chwili przyszła pora, by znów trochę poskakać przy klasykach - usłyszeliśmy więc szybki Fireball z charakterystyczną podwójną stopą i świetnie gruwiący The Battle Rages On. Następnie na scenie pozostał sam Don Airey i wykonał kapitalne solo, które już wówczas podsumowałem w jednym zdaniu: "solo, które mogłoby się nigdy nie kończyć". Było ciekawie brzmieniowo i było ciekawie pod względem technicznym. "Kosmiczne" brzmienia przywiodły mi na myśl eksperymenty Chicka Corei czy Richarda Wrighta. To takie oldskulowe, a w dziwny sposób nowoczesne zarazem. Oczywiście polska publiczność została "kupiona" cytatami z Chopina i Mazurka Dąbrowskiego. Jakkolwiek nie czuję się patriotą, tak przyznać muszę, że chwila była podniosła i w kontekście wcześniejszego bicia rekordu i lubianego w naszym kraju poczucia chwilowej narodowej jedności, również mnie w jakiś sposób poruszyła. Można powiedzieć, że to banał i cheesy, ale tak naprawdę w takich sytuacjach ważny jest moment, chwila, pojedyncza emocja - wszystko zadziałało jak trzeba, w tym właśnie momencie. Zwłaszcza na kogoś, kto nie był na poprzednim koncercie Purpli w Polsce i nie był przygotowany na taką niespodziankę.

Po punkcie kulminacyjnym sola w postaci właśnie Mazurka, Don płynnie przeszedł w Perfect Strangers. Był to jeden z lepszych momentów jeśli chodzi o dynamikę koncertu i że tak powiem, ogólny "flow" setlisty.

Koncert zaczął zbliżać się do końca. Po Perfect Strangers usłyszeliśmy Space Truckin', na którym radosne żywiołowe skakanie wróciło do łask, podobnie jak chóralne śpiewanie tekstu. Ale oczywiście największa euforia nastąpiła na kończącym główny set Smoke on the Water - zwłaszcza iż bardzo liczną część osób zgromadzonych pod sceną stanowili przecież rekordziści. Co tu dużo mówić. To jeden z tych utworów, którego się już raczej nie słucha w domowym zaciszu, tylko pomija słuchając różnych playlist, coś jak Enter Sandman. Ale gdy słyszy się początek utworu na koncercie, to człowiek zupełnie odlatuje.

Jeśli ktoś śledził setlisty, wiedział że pożegnanie muzyków z publicznością jest chwilowe i że chwilę wrócą, by wykonać jeszcze dwa klasyki - Hush i Black Night. Podczas tego pierwszego swoje "5 minut" miał Ian Paice - pokazał pazur, robiąc największe wrażenie podczas gry jedną ręką. Miło było obserwować w akcji największego inspiratora Larsa. Oczywiście odśpiewywanie dobrze wszystkim znanej melodyjki z Hush też wypadło świetnie. Jednak prawdziwa euforia nastąpiła na Black Night - w które płynnie wszedł Roger Glover poprzez solo basowe. Publiczność śpiewała chóralnie cały tekst i każde powtórzenie głównego riffu. Tak właśnie powinien kończyć się dobry rockowy koncert. Trudno wyobrazić sobie lepszą puentę dla takiego koncertu.

Idąc na koncert miałem spore oczekiwania i spodziewałem się, że czeka mnie solidna porcja dobrej zabawy i uczestnictwo w czymś wyjątkowym. Jednak nie spodziewałem się, że ta zabawa będzie aż tak dobra. Opuszczaliśmy Pola Marsowe z nie schodzącymi bananami i wspominając przeróżne momenty koncertu, który skończył się przecież dopiero przed chwilą. To było pewnego rodzaju dziewicze doświadczenie, wszyscy czuliśmy się trochę tak, gdy w czerwcu 2003 roku wychodziliśmy z berlińskiego Wuhlheide, gdzie po raz pierwszy widzieliśmy Metallikę. Jednak nie ma to jak dobry, duży koncert wielkiego wykonawcy. Takich wrażeń próżno szukać gdziekolwiek indziej. No i wciąż jestem pod wrażeniem samych muzyków Deep Purple - w końcu to nie są już młodzianie! A energia na scenie - większa niż na niejednym młodym zespole. Że tak powiem, bo to chyba nie było po polsku. Haha.

O wyjątkowości koncertu niech ponadto świadczy fakt, co napisał o nim na swoim oficjalnym blogu Steve Morse. Nie będę go tutaj cytował - zainteresowanych odsyłam do lektury.

Odnosząc się jednak do słów Steve'a, to fakt - miasto było bardzo długo kompletnie sparaliżowane. Przez godzinę ruch w bocznych uliczkach stał zupełnie w miejscu. Co pozwoliło "poznać" nam pewnego sympatycznego jeża, który pomimo wszelkich przeciwności losu i własnej nadwagi, nie poddawał się... Ale to historia na inną okazję :).

www.000webhost.com