-123 MIN.
02.05.2009
Klub Łykend
Wrocław
____________________

GALERIA

MEET & GREET

____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
06.05.2009

Który to już nasz koncert w Łykendzie, ciężko zliczyć. Był to jednak pierwszy TAKI koncert. O zespole -123 min. dowiedziałem się od Szymerty i ze sporą dozą przyjemności od czasu do czasu sobie go podsłuchiwałem. Spodobało mi się na tyle, że w ogóle nie zastanawiałem się nad tym, czy warto swoje ćwierćwiecze spędzić właśnie na ich koncercie. Sam koncert nie tylko utwierdził mnie w tym przekonaniu, ale także sprawił, że od tej pory ten "niepozorny" czeski zespół uważam za jeden ze swoich ulubionych i na pewno na tym jednym koncercie nie poprzestanę.

No właśnie. Zapytany o krótki opis zespołu, chyba najkrótszą odpowiedź, jakiej mógłbym udzielić, jest właśnie "czeski rock". Co niekoniecznie musi brzmieć specjalnie zachęcająco. I jest to najbardziej mylne wrażenie, jakie można odnieść. -123 min. bowiem to grupa profesjonalistów, z niespotykanym luzem i radością wykonujących unikatową mieszankę przeróżnych stylów: rocka, bluesa, jazzu, funku i muzyki świata.

Jest ich tylko trzech, a przez większość czasu trwania koncertu odnosiłem wrażenie, jakby na scenie było znacznie więcej grających muzyków. Tak świetnie uzupełniają się wzajemnie instrumenty w ich muzyce. To niby tylko gitara, bas i perkusja - klasyczne rockowe trio. No i oczywiście znakomity wokal. A mimo to czarują bogactwem brzmień, klimatów, melodii. Zabierają w dalekie podróże, z których naprawdę niełatwo wrócić do rzeczywistości.

Zacznijmy od Zdenka Biny - lidera zespołu, gitarzysty i wokalisty. Bezpretensjonalny, wyluzowany, radosny, bez żadnego trudu wykonujący nawet bardziej wymagające partie wokalne. Na niektórych nagraniach jego głos może przypominać odrobinę Eddiego Veddera, ale słuchając i obserwując Zdenka na żywo, nie miałem żadnych wątpliwości, że jest wokalistą nietuzinkowym i niepowtarzalnym. Sam jego wyraz twarzy w trakcie wykonywania utworów może oczarować, a to przecież tylko mniej ważny aspekt wizualny. Największe wrażenie robi fakt, że ciężko dopatrzyć się jakichkolwiek nieczystości w jego partiach wokalnych. A bywają one bardzo wyrafinowane, zwłaszcza w utworach, które przyporządkować można do muzyki świata.

Osobny akapit warto poświęcić partiom gitary. Oczekiwać by można, że przez większość czasu, zwłaszcza podczas zwrotek, Zdeněk ograniczałby się do prostej partii rytmicznej, w środkowej sekcji instrumentalnej pozwalając sobie na jakąś krótką solówkę wspartą basem. Nic z tych rzeczy. Partie gitarowe w każdym utworze zaaranżowane są inaczej, zmieniając swoją funkcję nawet kilkakrotnie w obrębie danej kompozycji. Czasem uzupełniają linię melodyczną wokalu, czasem kreują mistyczne brzmienie, innym razem są po prostu dobrą rytmiczną jazdą w stylu funky, by za chwilę zaskoczyć mocno zaimprowizowaną solówką, wykonaną beztrosko i porywająco zarazem, często z harmonicznym wtórowaniem wokalu.

Zaledwie od roku jest z zespołem nowy perkusista - Miloš Dvořáček, który nie zdążył nagrać z zespołem jeszcze żadnej studyjnej płyty. A szkoda! Partie perkusji są znacznie ciekawsze, niż na wszystkich albumach -123 min. Miloš wygląda jak wygląda - pod względem aparycji, do niego najbardziej pasuje rozumiany bardzo specyficznie w naszym kraju epitet "czeski". Ale co ten człowiek wyprawia z bębnami w trakcie koncertu, mi jako perkusiście gwarantuje twardy wzwód przez każdą minutę jego trwania. Możnaby oczekiwać, że w tego typu muzyce, będącej jakby nie patrzeć dosyć prostym technicznie piosenkowaniem, wtórować powinien prosty, silnie osadzony groove. Ale to by było za proste. Liczne smaczki, połamane gruwy, aut-of-bity wsparte odpowiednio basem - powodowały, że ciężko było mi czasem skoncentrować się na innym instrumencie. Miloš potrafił w trakcie piosenki pozwolić sobie na kilkusekundową wycieczkę w zupełnie inny time, jakby zdawał się zapominać jaki utwór gra, by za chwilę w najbardziej odpowiednim momencie wrócić tam, gdzie był przed chwilą. Co więcej, każde uderzenie w werbel, każdy akcent stopą zdawał się być dokładnie na swoim miejscu. A najważniejsze, że znakomicie służył każdemu utworowi, nie pozwalając sobie na zbyt wiele, nawet w trakcie krótkiego drum sola. A wiem, że by potrafił.

Fredrik Janáček jest basistą i zarazem najstarszym członkiem zespołu. Ciężko wyobrazić sobie ten zespół bez jego partii basu. Momentami skoczny funkowy groove, w innej chwili solidna partia z powodzeniem zastępująca gitarę rytmiczną, innym razem melodyjne smaczki jakby złośliwie wyrywające palmę pierwszeństwa gitarze Zdenka. Prawdziwym clue programu jednak było solo na basie, wykonywane jednocześnie przez Zdenka i Fredrika... na jednej gitarze! Z początku Zdeněk zajmował się partią rytmiczną, by po kilku minutach zamienić się i ciągnąć solówkę. Czegoś takiego jeszcze nie widziałem - czysta radocha.

Koncert sprawił że zupełnie odpłynąłem do krainy, w której jeszcze się nie znalazłem. Siła oddziaływania takiej muzyki może spokojnie konkurować nawet z silniejszymi używkami. Ze względu na moje upodobania wyjątkowo urzekły mnie utwory utrzymane w klimacie arabskim. Jeden z nich był zupełnie nowy i prawdopodobnie znajdzie się na nadchodzącym, nowym albumie -123 min. Nie mogę się doczekać! Zresztą nowych utworów było więcej i muszę powiedzieć, że brzmiały one bardzo obiecująco. Jeśli uda się oddać brzmieniowo na albumie tą dynamikę i czystą energię, która emanowała ze sceny podczas koncertu, będzie to najlepszy jak dotąd album w dorobku zespołu. Co wcale nie znaczy, że poprzednie są złe - przeciwnie!

Po takim koncercie nie można nie było zakolegować się z muzykami - tym bardziej że poza sceną są równie swobodni i serdeczni, jak na niej. To po prostu normalni, wyluzowani kolesie, którzy przy okazji są znakomitymi profesjonalistami. O magii ich muzyki niech świadczy fakt, że pod jej wpływem (i pewnej ilości wypitych napojów wyskokowych, ale to tylko drugi faktor LOL) dałem się ponieść zabawie i wciągnąć się w beztroskie tańce pod sceną. Ale akurat na ten temat wolałbym się szerzej w tym miejscu nie rozpisywać :D.

Myślę że wiele czasu nie minie, zanim znów wybierzemy się na koncert -123 min. I to niekoniecznie w Polsce...

www.000webhost.com