METALLICA
07.05.2009
Leipzig Arena
Leipzig
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
23.05.2009

7 maja, autostradą A4 zmierza w kierunku Lipska auto wypełnione weteranami koncertów Metalliki, którzy zastanawiają się, czy ich ulubiony zespół jest jeszcze w stanie ich czymś zaskoczyć. Cóż to za głupie wątpliwości - oczywiście, że tak!

Zwłaszcza po poprzednim roku poprzeczka została ustawiona wysoko - 4 koncerty, w tym 2 stadionowe i 2 halowe, specjalne, z okazji premiery DM. Co wiedzieliśmy na pewno, to że w kwestii oprawy koncertu czeka nas nowe doświadczenie - w końcu na release parties nie było jeszcze ani trumien, ani laserów. Była za to scena pośrodku i piłki plażowe. Co do setlisty zaś... W chwili, gdy w puli kawałków jest dokładnie 60 numerów, i stale dodawane są kolejne, można się spodziewać dosłownie wszystkiego. Można było się też teoretycznie srogo zawieść.

Podróż jak zwykle nie mogła minąć bez przygód. Raz, że objazd przez Bolesławiec, który odrobinę wydłużył czas podróży, zmuszając nas do ślamazarnej jazdy za ciężarówkami po wyjątkowo nieprzyjaznym topograficznie terenie. Dwa, że keine grenzen wcale nie wygląda tak różowo, jak by się mogło wydawać, i większość samochodów na polskich blachach jest zatrzymywana na kontrolę, co jest bardziej upierdliwe i trwa dłużej, niż klasyczna przeprawa przez bramkę. Dość powiedzieć, że zostaliśmy "poproszeni" o zjazd z autostrady i zatrzymanie się na pobliskiej stacji benzynowej - a kto nam odda za nadrobione kilometry? Wprawdzie były ze dwa maksymalnie, ale jednak - to kosztuje :). Oczywiście okazało się, że wiele hałasu o nic - bo niemieccy stróże prawa rodem z Cobra 11 nie mieli się do czego przyczepić. Niefortunnie, cały zbiór marihuany jaki wiozłem w bagażniku, zdążyłem wypalić jeszcze po polskiej stronie :). Spotkaliśmy za to zaprzyjaźnioną ekipę z Polski, na którą natykaliśmy się od tej pory regularnie - zarówno na postoju, jak i już bezpośrednio pod halą.

Pomimo, że do Lipska wjechaliśmy drogą okrężną, bo przez dosyć ciekawą strefę ekonomiczną (wypełnioną praktycznie w całości halami Quelle! - strzeżone to niczym area 51), byliśmy pod halą dosyć szybko. Po drodze trzeba było jednak wybrać drobniaki z bankomatu (przepraszam, z geld-masziny), żeby uiścić opłatę za parking (zdziercy). Po drodze spotkaliśmy... Katie Meluę. W formie niewielkiego billboardu, który leżał pod słupem od czasu drezneńskiego koncertu w 2007 roku! Najwidoczniej żaden Polak wcześniej nie przechodził tą ulicą... Na szczęście Katie zmieściła się w bagażniku, przyjechała z nami do Polski i od tej pory u nas mieszka, śpiąc nieopodal mojego łóżka, niczym Gary obok Spondża.

Jeszcze tylko posilenie się ostatnią kanapką, przebranie w koncertowe ubranko i ruszyliśmy pod zachodnie wejście. Było całkiem nieźle - ustawiliśmy się praktycznie przy samej bramce. Nie było innego wyjścia - plan był taki, by po londyńskiej trybunowej katordze, mieć tym razem w ręku barierkę. Cierpliwość w wyczekiwaniu pod wejściem popłaciła - krótki sprint i znajdowaliśmy się na wprost głównego mikrofonu Jamesa, przy jednej z dwóch dłuższych krawędzi sceny. Które - jak wiadomo - przy tym układzie są łącznie cztery. Ale jeśli przyjąć, że miejsca centralne to środkowe mikrofony każdego z dłuższych boków, to byliśmy przy jednym z nich. W towarzystwie sympatycznych Polaków, a jakże.

Hala zaskoczyła niewielką objętością. Po kolosie, jakim jest londyńskie O2 (pojemność - ponad 20 tys.!), Leipzig Arena zrobiła dosyć skromne wrażenie (tu wchodzi "zaledwie" 12 tys.). Płyta jednak była dosyć duża, a to przecież jest najważniejsze.

W przeciwieństwie do release parties, tym razem, jako że koncert był częścią regularnej trasy, trzeba było się "przemęczyć" przez supporty. Te okazały się całkiem niezłe. Na pierwszy ogień poszedł The Sword - całkiem sympatyczna kapelka, z zabawnym wokalistą-chuderlakiem. Nawet bez większego bólu słuchało się ich kawałków, chociaż niczym specjalnym one nie porażały. Interesujące było to, że perkusista był zorientowany bardziej na pracę rąk niż nóg, co zdarza się nieczęsto wśród młodych metalowych zespołów.

Następnie na scenie pojawił się nie byle kto, bo Machine Head - po dwóch stadionowych koncertach w zeszłym roku nie byli już jednak taką atrakcją, jak rok wcześniej. Ale przyjemnie zaskoczyli setlistą, grając Maidenowskie Hallowed By the Name. Na MH zaczęła się walka o przetrwanie - zjawili się odurzeni Niemcy, którzy uważali że barierka oczywiście im się należy tylko dlatego, że istnieją. Wraz z resztą Polaków twardo broniliśmy zajętych pozycji. Było to dosyć ciekawe doświadczenie. Jeden ze Szwabów był tak pobudzony, że nie przestawał napierać nawet, gdy była przerwa między koncertami. To sprawiło, że nie dało się specjalnie odpocząć. Moją uwagę zwróciła jeszcze pewna dziwna istota, uparcie pilnująca barierki, wyglądająca jak mała brzydka kobieta. Potem dowiedziałem się od kogoś, kto miał okazję z owym stworzeniem zamienić parę słów, że był to jednak najprawdopodobniej facet. Well... ten typ tak ma :D.

Wracając jednak do tematu. Po godzinach oczekiwania w końcu reflektory zgasły i usłyszeliśmy upragnione Ecstasy of Gold. Który to już raz na żywo... 12 - jak ten czas leci :). Na pewno jednak nie ostatni. Niemcy napierają coraz bardziej, jednak nie dajemy się. Po Ecstasy charakterystyczne bicie serca, czyli intro do Life. W jego połowie włączają się lasery - moment, który znaliśmy jak dotąd tylko z filmików z metontour, na żywo zrobił świetne wrażenie. Wprawdzie same lasery nie są na koncertach żadną nowością (nam bliskie głównie za sprawą Floydowej oprawy - zarówno na koncercie Gilmoura w 2006 roku, jak i na dobrze imitującym oryginał tegorocznym koncercie Aussie Floyd), ale sposób, w jaki są użyte na koncercie Metalliki, jest niepowtarzalny. Zwłaszcza w połączeniu z wielkimi trumnami unoszącymi się nad sceną, a także przemieszczającymi się nad nią - to robi wrażenie.

W końcu dosyć długa sekwencja intra skończyła się i zaczął się właściwy koncert - James stając dokładnie przed nami wycina szybki riff z Life. Publika reaguje, jak na największe hity - od razu widać, że materiał z DM znakomicie się przyjął i na koncercie świetnie się sprawdza. Lasery opętańczo szaleją przez cały kawałek, chłopaki biegają po scenie - trudno ogarnąć wszystko, co się dzieje.

Po Life bez wytchnienia Line - kolejny świetny koncertowy kawałek, publika żywiołowo skanduje podczas intra i śpiewa wszystkie słowa, znów tak jakby to był stary hit. A to przecież jeszcze świeżynka w metallikowym repertuarze :). Świetne wrażenie robi moment eskalacji po wolnej części a'la King Nothing i bas w wysokim rejestrze. No i główny riff, przy którym nie sposób spokojnie ustać!

Potem chwilowa przerwa i James jak zwykle zapowiada old stuff. W tym slocie mogliśmy usłyszeć naprawdę wiele kawałków, ale zaczęła się jazda pod tytułem "setlista-marzenie" i poleciał Ride, który po prostu nigdy się nie nudzi. Wprawdzie słyszany przeze mnie całkiem często na koncertach (przypomijmy: Berlin '03, Wiedeń '07, Chorzów '08 i Praga '08), to zawsze jest mile widziany/słyszany, oczywiście ze względu na kapitalną solówkę i perkusyjny free-time. Biorąc pod uwagę świetne ustawienie perki (w tej części koncertu tyłem do nas - chyba najlepszy widok) i fakt, że Kirk grał solówkę po naszej stronie, trudno sobie wyobrazić lepszą piosenkę na tej pozycji.

Kolejny punkt setu i kolejna niewiadoma - tym razem spora niespodzianka, bo oto James rozpoczął: "Gimme fuel, gimme fire, gimme that which I desire". Fuel - kawałek zagrany po raz pierwszy na europejskim legu, a na tej trasie tylko raz wcześniej, na jednym z koncertów w USA. Chociaż przejadł mi się wcześniej (obecny w prawie każdej setliście), tym razem był miłym, a co najważniejsze - energetycznym urozmaiceniem.

Następnie tradycyjnie One - tu trudno o niespodzianki, z wyjątkiem nowych, kolorowych efektów pirotechnicznych. Zabrakło klasycznych stadionowych wybuchów, ale te nowe też robiły całkiem przyjemne wrażenie, zwłaszcza, że odzywały się nie tylko w trakcie intro, ale także pod koniec utworu. Oczywiście zwyczajowo strobo też dało radę. Trzeba także wspomnieć, że podczas intra perka obróciła się po raz pierwszy.

Przyszła pora na kolejną porcję kawałków z DM, poprzedzoną ładną przemową Jamesa: "This next song is dedicated to all our friends, who have survived life so far, through the help of friends, the help of family, and the help of Metallica music hopefully. Cause what don't kill you, make you more strong" - i zaczął się oczywiście BBS. Dosyć przyjemny koncertowy kawałek, w którym można sobie pośpiewać bez większych trudności tekst, który niczym w St. Anger jest nieco powtarzalny :). Ale zaraz potem prawdziwa rzeźnia - czyli My Apocalypse. W tym slocie mógł być także nadal najbardziej lubiany przeze mnie na albumie Cyjanek, ale tą zmianę przyjąłem z otwartymi ramionami :). Kolejny jeszcze nie słyszany na żywo kawałek do kolekcji. Zaczęło się jednak robić naprawdę gorąco - a walka o pozycję pod sceną wyjątkowo uciążliwa. Niestety zmęczenie spowodowane podróżą zmusiło mnie w pewnym momencie do cofnięcia się o parę kroków. Bo zarówno brak powietrza jak i jakichkolwiek możliwości ruchowych zaczął poważnie dawać mi się we znaki.

Okazało się, że podjęta decyzja była bardzo słuszna - nie dość, że nagle znalazło się sporo powietrza, którym można było sobie pooddychać, to jeszcze było wystarczająco dużo przestrzeni, by bez żadnych problemów uprawiać airdrumming, co nie ukrywam, jest istotną dla mnie częścią koncertowej zabawy :). I nawet tak ograny i przejedzony kawałek jak Sad But True sprawił sporo radości - zwłaszcza, że na żywo brzmi jeszcze 10x ciężej niż na jakimkolwiek nagraniu.

W kolejnym slocie znów mogło pojawić się wiele utworów, osobiście spodziewałem się Turn the Page - i bardzo dobrze. Chłopaki wrócili do grania tego kawałka po kilku latach przerwy, a ja go wyjątkowo lubię i jeszcze nie miałem okazji usłyszeć na żywo. Pomimo, że to ballada, to o wybitnie koncertowym wydźwięku. Niesamowita atmosfera i każde słowo zaśpiewane razem z Jamesem - to był jeden z lepszych momentów tego wieczoru. Jest tylko jeden utwór, który w tym slocie mógłby przynieść mi większą radochę - oczywiście Outlaw Torn (grany niezmiernie rzadko! Dopiero 2 razy na tej trasie).

Wiadomo było, że kolejnym kawałkiem będzie znów coś z DM - Judas Kiss albo Nightmare. Szczerze mówiąc było mi to zupełnie obojętne, bo oba kawałki chciałem usłyszeć jednakowo. Padło na to pierwsze - i wreszcie można było sobie zaśpiewać jedną z pierwszych rzeczy, jaką usłyszeliśmy z albumu, jeszcze w maju zeszłego roku - czyli znakomity refren ze słowami "Bow down". O rany, nie do wiary, że to już rok minął, odkąd po raz pierwszy to usłyszałem. Szczerze mówiąc, to nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Fajnie chłopaki wydłużyli środkową, spokojnieszą część, trochę na wzór chantowania z Creeping Death czy jamu z King Nothing - taka klasyczna Metallikowa zagrywka. Po Judasie krótkie Kirk Solo, czyli obiekt sarkastycznych żartów. Sam niewiem, czy raczej solo, czy raczej sam Kirk :). Potem oczywiście standardowy punkt setu czyli The Day That Never Comes - kolejny znakomity koncertowy kawałek. Fenomenalnie brzmi instrumentarium balladowej części na tym nagłośnieniu. Ta głębokość basu+stopy przy pięknej melodyce gitary i wokalu - takie wrażenia może zagwarantować tylko metallikowe PA. Mam nadzieję że dożyję czasów, gdy takie brzmienie będzie można osiągnąć w domowym zaciszu. Chociaż może słowo zacisze nie jest tu najwłaściwsze :).

Potem Master, który u większości fanów wzbudza największy atak szału, u mnie jest już tylko momentem, w którym można trochę odpocząć. Ale nie powiem, laserki, które pojawiły się po raz drugi w wolnej części, zrobiły bardzo pozytywne wrażenie i stworzyły świetną atmosferę. Jednak jeszcze lepszą - bo gorętszą atmosferę stworzyły ognie, które pojawiły się na Fight Fire With Fire :). Kawałek słyszany dopiero drugi raz - po pierwszym berlińskim koncercie w 2003 roku! Miłe nawiązanie do tego dziewiczego wydarzenia :).

Potem Kirk Solo #2 i Nothing, więc postanowiłem zrobić eksperyment doświadczalny i zobaczyć, jak wyglądają toalety w trakcie koncertu Metalliki (wiem, okropnie zgrzeszyłem - ale założę się, że zazdrościłoby mi kilka tysięcy ludzi zgromadzonych pod sceną, najbardziej na świecie pragnących choćby łyka zimnej wody - a powiadam, niemiecka kranówa nie jest taka zła jak polska, a przynajmniej wrocławska :)). Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że rzygi mijało się wyjątkowo wcześnie - bo w korytarzu. Sam kibelek był czyściutki, wręcz nieużywany - może to dlatego, że wszyscy zawsze w publicznych toaletach idą jak najdalej od wejścia (schemat psychologiczny?).

Wróciłem sobie jeszcze zanim w Nothingu pojawiła się perka, więc wiele nie straciłem :) Potem Sandman, niestety tym razem nie udało się dotrzymać tradycji wspólnego wykrzykiwania z Szymertem fragmentu "in your closet, in your head" - nadrobimy następnym razem, nie Szymerto?

Po Sandmanie jak zwykle trochę biegania po scenie i rozrzucania kostek i pałek, a ja tylko czekałem na bisy - które są zawsze największą niespodzianką. To tu jest największa pula piosenek - łącznie z naprawdę rzadko i dawno-nie-granymi gemami. Zaczął Lars z Kirkiem od krótkiego cytatu z Devil's Dance - kawałka, który był największą niespodzianką ubiegłorocznego koncertu w Chorzowie (i od czasu tamtej trasy - nie grany na żywo!). Ale to były tylko wygłupy, po chwili pojawili się też James i Rob, jakby upewniając się, czy na pewno grać to, co zamierzają... Już przeczuwałem, że szykuje się coś wielkiego - i nie myliłem się! Rozbrzmiało charakterystyczne, mroczne intro do... The Small Hours! Wiedziałem, że chłopaki szykują ten kawałek (został zastąpiony przez Motorcycle Man drugiej nocy w Paryżu), ale nie spodziewałem się, że zagrają go akurat w Lipsku! Wyjątkowość tej pozycji w setliście niech potwierdzi fakt, że utwór ten został zagrany po raz pierwszy od mini-trasy promującej Garage Inc. w 1998 roku! Minęło więc już 11 lat. Ale to był dopiero początek. Zaraz po Small Hours charakterystyczny riff... Trapped Under Ice! Obecnie mój ulubiony kawałek Met - niesamowita niespodzianka! Całe zmęczenie w jednej chwili minęło i bawiłem się znów, jakby koncert dopiero się zaczął. Aż się Niemki na mnie dziwnie patrzyły :) Ale jak tu nie świrować podczas części "Scream! From my soul..." Po prostu rewelacja - tylko Outlaw mógłby przebić Trappeda.

Potem oczywiście tradycyjnie Seek, podczas którego największą niespodzianką było to, że... Nie było tym razem beachball dropu. No cóż, a liczyłem że tym razem złapię i przywiozę do domu swoją piłkę. Może w przyszłym roku...

No właśnie, krążą słuchy, że w 2010 będzie leg w Europie środkowej i wschodniej. To brzmi dosyć wiarygodnie, biorąc pod uwagę obecny rozkład trasy. A więc celebracji DM jeszcze nie koniec :) A kto wie, jakim przeobrażeniom ulegną setlisty do tego czasu... Ale tą z Lipska naprawdę ciężko będzie przebić.

Gig w Lipsku był zdecydowanie jednym z lepszych, na jakich byłem - takiej bliskości od sceny (było chyba nawet jeszcze lepiej niż w Erfurcie pod tym względem) i takich niespodzianek w setliście nie ma za każdym razem. Trapped Under Ice został wykonany dopiero 3 raz na tej trasie i niewiem, może 5-6 w ogóle (trzebaby zerknąć do odpowiednich źródeł). Aż dziw bierze, biorąc pod uwagę jak kapitalny jest to utwór. Ale Mikota też się za niego wzięła :) Wracając do tematu (wiem, chaotyczna ta dzisiejsza relacja, well, częściowo winę za ten stan rzeczy może ponosić towarzysząca mi Finlandia... o właśnie.. zaraz wracam haha :)).

Metallica w trasie jest już od roku, ale widać że bardzo "dziurawy" rozkład jazdy dobrze im służy - cały czas brzmią świeżo i są naładowani energią, jaby to był początek trasy. Posiadanie w puli 60 numerów to kolejne wielkie osiągnięcie - który z wielkich zespołów, poza Pearl Jamem, pozwala sobie na takie ekstrawagancje?

Baterie naładowane, na kolejne spotkania z naszymi kolegami zza oceanu trzeba poczekać do przyszłego roku (kombinowaliśmy z festiwalami... ale za dużo dużych wyjazdów w tym roku - odkryliśmy w międzyczasie kilku innych wykonawców na koncerty których warto się wybrać, nawet tysiące kilometrów od Polski...), ale myślę że czas ten minie szybko, biorąc pod uwagę rozpiskę na najbliższe miesiące...

 

www.000webhost.com