KATIE MELUA
12.07.2009
Plac Zebrań Ludowych
Gdańsk
____________________

BILET

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
14.07.2009

Dochodzi 9.00 rano, ledwie przed dwoma godzinami wróciłem do domu. Tak, dla mnie nie dość, że to środek nocy, to jeszcze teoretycznie powinienem być wyczerpany po dwóch niesamowicie intensywnych dniach (a raczej - dobach) spędzonych w Gdańsku i nieco męczącej, długiej podróży. Ale w tej chwili to nie ma znaczenia - relacja z tego koncertu nie może czekać już ani chwili dłużej!

Na koncert tym razem wyjątkowo wybraliśmy się nie samochodem, lecz autobusem. W końcu trzeba spróbować czegoś nowego :). I nie kusić po raz kolejny sposobności zabicia się podczas nocnego powrotu na kilkusetkilometrowej trasie. Chyba się opłaciło, bo przeżyliśmy - a do tego wszystkiego dzięki małemu sprytnemu zabiegowi przedostaliśmy się na drugi koniec Polski prawie za darmo ;).

W Gdańsku wylądowaliśmy w niedzielę o 5.00 nad ranem, w znakomitych humorach udając się na wstępny spacer po mieście. Wzdłuż głównej drogi prowadzącej z dworca do centrum rozciągały się plakaty zapowiadające wieczorną ucztę. Muszę przyznać, że napis Katie Melua rzucający się co chwila w oczy podsycił atmosferę oczekiwania, jak tabliczki naprowadzające na nasz pierwszy koncert Metalliki w w pamiętnym Wuhlheide w 2003. To takie piękne uczucie, móc po raz kolejny stracić dziewictwo. Koncertowe oczywiście. Takie czary to tylko w muzyce :).

Kilka miesięcy oczekiwań na ten koncert zrobiło swoje. Katie słucham od stosunkowo niedawna, dzięki czemu wybrałem się swój pierwszy koncert w idealnym punkcie fascynacji jej twórczością (i osobą). Młoda Gruzinka bardzo szybko zdobyła moją przychylność i bez większych trudności udało jej się dostać do panteonu artystów których cenię najbardziej. Zdążyłem poznać wszystkie jej nagrania (i obejrzeć po kilka razy oficjalne i nieoficjalne DVD), a okres pierwszego zauroczenia jeszcze nie minął. No, lepiej być nie może :).

Po bardzo relaksującym dniu spędzonym na mieście w końcu udaliśmy się na miejsce, w którym zorganizowano festiwal - Plac Zebrań Ludowych, niedaleko słynnej stoczni. O samym festiwalu postaram się napisać możliwie krótko. Organizacyjnie i logistycznie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Koncerty zaczynały się i kończyły zgodnie z planem, a prowadzący pajacowali na scenie między koncertami w miarę sprawnie. Festiwal budził jednak mieszane uczucia. Z jednej strony profesjonalna, duża scena, ze świetnym (!) nagłośnieniem i znakomitą oprawą wizualną. To robiło wrażenie, a wszechobecne logo MTV zdawało się być uzasadnione. Z drugiej strony, wszystko to, co działo się poza sceną, przypominało zwykły polski festyn. Dużo piwa, kiełbaski, zapiekanki i mała scena, na której grały dosyć słabe, lokalne zespoły. Zresztą te, które wystąpiły przed Katie na głównej, też niczym szczególnym nie poraziły. Liczyłem na ciekawy zestaw artystów z różnych zakątków świata, jednak w rezultacie powstała dosyć niestrawna mieszanka, która wywoływała nijakie nastroje przed gwiazdą wieczoru, zamiast budować napięcie. Na przedostatnim koncercie podeszliśmy już pod samą scenę, żeby mieć dobry punkt widokowy. Wystąpiła Kat Deluna - czekoladowa dziewczyna znana zapewnie osobom słuchającym radia. Mi jej piosenki nic nie mówiły, ale była to właśnia taka typowa radiowa pop-dance'owa papka z domieszkami jakichś tam elementów RnB (chyba hehe) i latynoskich wtrętów. Na początku było nawet zabawnie, walor komediowy owego koncertu był dosyć spory, można było sobie radośnie pohasać i pomachać rączkami w powietrzu, a nawet zaśpiewać z Kat(em?) parę razy wzniosłe "he! he!" czy też "anymooool" LOL. Ale atmosferę zepsuła sama wokalistka gdy zeszła na backstage by zmienić majtki, a na scenę wtargnął jeden z prowadzących imprezę hiphopowców (?) który pociągnął tzw. fristajl joł joł. No to ogólnie nie wiedziałem czy jeszcze śmiać się wypada czy już może łezkę uronić wzruszenia zanim piękna Katie przejmie stery. Raperowi skończyły się rymy i dalej czekaliśmy na wielkodupną czekoladkę już w ciszy i skupieniu. Ale jak potem wyskoczyła na scenę w kiecce! To już nikomu specjalnie się nie chciało nawet tupać nogą hehe. Na szczęście farsa ta skończyła się w miarę szybko i już nie pozostało nic innego jak wyczekać krótką przerwę techniczną (naprawdę krótką - jeszcze raz brawa za sprawną organizację zaplecza technicznego!) i delektować się głównym daniem. Bo przystawki takie trochę mdłe i niestrawne, pomimo że częściowo z czekolady :D.

Po krótkiej zapowiedzi na scenie pojawili się Henry z resztą zespołu i ONA. Katie Melua. KATIE MELUA. Zaczęło się. Jej pojawienie się na scenie w pół sekundy wyniosło mnie do innego świata. Z którego ciężko mi było wrócić jeszcze przez kilka godzin po koncercie.

Słów kilka należy rzec o jej wyglądzie. Pisanie, że wyglądała fenomenalnie byłoby truizmem, ale podkreślić należy pewne delikatne eksperymenty Katie z image na obecnej trasie. Ten na koncercie w Gdańsku wyjątkowo przypadł mi go gustu - moja ulubiona fryzura z włosami zaczesanymi na pół głowy w ten sposób, że połowa buzi wraz z jednym gustownie odstającym uszkiem jest odsłonięta. No wyczes :).

Katie na początek pojawiła się bez żadnej gitary, zamiast tego dzierżąc w dłoni tamburyn, z którym wyjątkowo jej do twarzy :). Koncert zaczął się od Coconut - stareńkiej piosenki Harry'ego Nilssona z początku lat 70-tych. Wreszcie jakiś "frywolny", humorystyczny akcent w repertuarze (choć że Katie ma poczucie humoru udowodniła już nie raz, chociażby wykonując parodię Sailboat) idealnie nadający się na otwarcie setlisty na letniej trasie koncertowej będącej oddechem w pracy nad albumem (chciałoby się rzec, Escape from the Studio :)).

Trochę Katie pokicała po scenie z tamburynem, nakleiła mi banan na twarzy, po czym przeszła do rzeczy, czyli własnego repertuaru. Dla odmiany zrobiło się trochę lirycznie, bo poleciało Thank You, Stars - jedna z ładniejszych piosenek z drugiego albumu (wśród samych ładnych, trzeba rzec). Tutaj Katie akompaniowała sobie już na gitarce akustycznej. No to się zaczęło - gula w gardle i problemy z przełykaniem śliny hehe.

Następnie ciepła Gruzinka podeszła do swojego technicznego, by zmienić gitarę na gustownego fioletowego elektryka. Kolejny utwór tylko spotęgował odczucie wywołane podczas Thank You, Stars - a był to mój ulubiony i najbardziej wyczekiwany Piece By Piece. Zdecydowanie najpiękniejsza piosenka w jej repertuarze, w dodatku będąca jej dziełem. Spodobało mi się, że utwory są prezentowane na tej trasie w nieco odświeżonych aranżacjach. W Piece By Piece najbardziej rzuciło się to w uszy podczas wokaliz w mostkach. Takie subtelne zmiany linii melodycznych to jest zawsze to, co najbardziej fascynuje mnie w wykonaniach koncertowych. Katie jest w tym świetna.

O samym Piece By Piece mógłbym napisać całą osobną relację, ale pora lecieć dalej, w końcu ta piosenka trwa tylko 3 minuty :). Gitara wróciła do technicznego, gdyż naszej Kaśce potrzebne były wolne łapki, by pohasać trochę podczas Two Bare Feet. Publiczność zdecydowanie się ożywiła, energicznie klaskając, a Katie chętnie podchodziła do krawędzi sceny, wywołując euforyczną reakcję w pierwszych rzędach. Myślcie sobie co chcecie, ale zostać porażonym jej wdziękiem z takiej odległości jest, parafrazując słynne ostatnio w naszym kraju powiedzonko, bezcenne.

Po naprawdę krótkiej zapowiedzi usłyszeliśmy małą porcję piosenek z trzeciego albumu, a były to Mary Pickford i If You Were A Sailboat. Ta druga została przywitana bardzo owacyjnie. Normalnie między tymi dwoma piosenkami mamy na tej trasie w setliście Blues in the Night, jednak ze względu na warunki festiwalowe, trzeba było skrócić koncert o dwa utwory. Należy jednak pochwalić Katie i zespół za to, że robili wszystko, by w zakontraktowanych 70 minutach znalazło się jak najwięcej utworów. Ketevanik nie opowiadał żadnych anedgot i szybko biegał do technicznego celem zmiany gitary, by jak najszybciej rozpocząć kolejny utwór. Dzięki temu na koncercie krótszym o 20 minut od standardowego, zabrakło tylko 2 utworów.

Wracając do Sailboat, ta piosenka wyjątkowo została poprzedzona nieco dłuższą zapowiedzią. Pragnę także nadmienić w tym miejscu, że czasem tak jest, że jakaś ogólnie popularna piosenka nie robi takiego wielkiego wrażenia, gdy się posłucha nagrania czy zobaczy wykonanie koncertowe na filmiku. Ale gdy się usłyszy tą piosenkę na żywo, nagle okazuje się ona fantastyczna, tak jakby objawiło się w niej jakieś piękno, którego nie dało się dostrzeć wcześniej. Ja tak miałem własnie w przypadku Sailboat - słuchałem jej rzadziej niż innych piosenek, ale na koncercie był to jeden z absolutnych highlightów.

Następnie przyszła pora na odrobinę klasycznego bluesa z początków kariery Katie - czyli My Aphrodisiac Is You i Crawling Up A Hill. Publiczność bardzo się ożywiła i zrobiło się znów bardzo wesoło, zwłaszcza na tym drugim utworze.

Fioletowy elektryk wrócił na scenę i usłyszeliśmy znakomitą wersję wielkiego hitu Spider's Web. Środkowa część - chyba najmocniejszy fragment w całym repertuarze Katie, zakończony świetną wokalizą - po prostu powalił na żywo. Po pająkowatym utworze nastąpiła drobna zmiana klimatu, choć Katie nadal twardo dzierżyła w swoich delikatnych dłoniach gitarę elektryczną. Tym razem odeszliśmy trochę w stronę reggae ze świetnym Ghost Town, przy którym nie sposób się odrobinę nie pobujać. Tu również widoczne zmiany w aranżacji - ponieważ skład instrumentalny był nieco okrojony w porównaniu z tym, który jeździ w regularne trasy, melodyjkę w końcowej części utworu odegrały klawisze, z bardzo ciekawych efektem.

Kolejny moment, na który bardzo wyczekiwałem, to druga już nowa piosenka w tegorocznym repertuarze koncertowym Katie. Tym razem stareńka, spokojna piosenka klasycznej wykonawczyni bluegrass, Hazel Dickens pod tytułem The One I Love Is Gone. Znakomicie wpisująca się w obecny wizerunek Katie. Takie to było klasycznie amerykańskie, w dobrym tego słowa znaczeniu. Tutaj po prostu wszystko do siebie idealnie pasowało. Czarna, skórzana kurtka, gitara akustyczna i ta piosenka. Intepretacja Katie rewelacyjna i chwytająca za serce. Piękna melodia z paroma bardzo wysokimi nutkami, gdzie nasza wokalistka pokazuje ten swój pełen wdzięku i subtelności pazurek.

Po tej chwili zadumy przyszedł czas by się trochę pobujać przy nieco bardziej skocznym Perfect Circle. Tutaj parę razy bardzo sympatycznie popisał się Henry Spinetti, przyprawiając ten energiczny utwór fajnych przejściami. Aranżacja była dodatkowo rozbudowana długimi solówkami gitarzysty i klawiszowca. Pod względem klimatu wyjątkowo przypadła mi do gustu ta na gitarze. Niewiem czy to tylko moje wrażenie, ale momentami (zwłaszcza z początku) mocno zajeżdzała mi floydowską atmosferą. Solówka klawiszowa też była znakomita. Ale i tak najbardziej pocieszna była Katie kicająca sobie z gitarką po scenie.

Następnie znów usłyszeliśmy porcję klasycznego amerykańskiego blues-rocka, w postaci kolejnego nowego w repertuarze Katie utworu Hanging Round Here. Katie świetnie sprawdza się w tej konwencji i poszczególne elementy układanki zaczynają łączyć się w logiczną całość - niedawna intensywna promocja Pictures w USA, amerykański producent czuwający nad nową płytą, wreszcie same plany dokonania nagrań w LA... Zresztą, nie obraziłbym się, gdyby prezentowane na koncertach utwory zostały zerejestrowane w studiu i pojawiły się na następnym krążku Katie.

Wracamy jednak do repertuaru Katie z mocnym akcentem w postaci Spellbound! Katie znów radośnie kica na scenie, tej nocy jednak wyjątkowo ruchliwość zdaje się nie mieć wpływu na jej głos. Śpiewa perfekcyjnie refreny, biegając na lewo i prawo. To chyba najfajniejsza piosenka na Pictures - na żywo wypada po prostu fenomenalnie.

Po skocznym Spellbound rozbrzmiała charakterystyczna melodyjka przywitana gromkimi brawami - tak, to najsłynniejsza piosenka Katie, ta o rowerach. Przyznać muszę, że sam czasem już jestem znudzony, gdy słyszę takie NEM na Metallice, ale tutaj zupełnie mi nie przeszkadzało że rozbrzmiewa najbardziej znany hicior. No, może to dlatego, że jednak pierwszy raz, hehe. Tak czy owak zrobiło się przyjemnie, bo to taka pozytywna piosenka, niby o miłości, ale tutaj dla odmiany w radosnym tonie :). Natomiast kolejna chwila zadumy i kolejna gula w gardle przyszła wraz z kolejnym utworem - kończącym główny set, pierwszym singlowym hitem Katie, The Closest Thing to Crazy.

Kasia zeszła ze sceny, ale już kompletnie euforycznie zachowująca się publiczność błyskawicznie wywołała ją z powrotem. Nawet konferansjerzy nie musieli pomagać, jak to miało miejsce w przypadku poprzednim wykonawców, hehe. Dość powiedzieć, że Kat Deluna nie zdążyła nawet zniknąć w kuluarach, zanim brawa zamilkły.

No i zaczęło się bisowe szaleństwo. Ketevanik znów ze swoim uroczym tamburynem i koncertowy szlagier On the Road Again. Tutaj była zabawa na całego, prawdopodobnie najbardziej euforyczny moment koncertu. Jako drugi bis - absolutny hightlight koncertu, czyli Kozmic Blues. Ten nieśmiertelny, przepiękny szlagier Janis Joplin w wykonaniu Katie brzmi.. Well, kozmicznie :) Tutaj Katie w pełni rozwinęła swoje skrzydła, gdyby mogła, pewnie unosiłaby się nad sceną :).

Zespół zszedł już ze sceny, pożegnany solidnymi brawami. Została tylko (? raczej AŻ) Ona z gitarą i zaśpiewała I Cried for You. I po prostu niewiem co napisać. Bo w tym momencie kompletnie zaniemówiłem i z pewnymi trudnościami odzyskałem pełną zdolność mówienia dopiero po mniej więcej godzinie od zakończenia koncertu.

Tyle, że ja nadal niewiem co powiedzieć, co napisać. Jak podsumować ten gig? Tyle razy już na tej stronie rozpływałem się w zachwytach nad przeróżnymi koncertami, że wydaje mi się, że co bym nie napisał, zabrzmi banalnie i nie odda emocji, które towarzyszyły podziwianiu występu Katie na żywo. Mimo wszystko spróbuję.

A może właśnie niech przemówi za siebie fakt, ze taki stary wyga koncertowy jak ja, który w trakcie ostatnich sześciu lat zaliczył kilkadziesiąt niesamowitych koncertów w różnych zakątkach zarówno Polski, jak i Europy, zaniemówił na koncercie Katie. Nie sądziłem, że takie emocje są jeszcze możliwe, bo człowiek na wszystko potrafi się z czasem uodpornić. Tymczasem czułem się jak nastoletni smarek, będący pierwszy raz w życiu na dużym koncercie, który jest pod takim silnym wrażeniem tego co zobaczył, że nie jest w stanie dojść do siebie.

Katie śpiewała tego wieczoru fenomenalnie. Obejrzałem już niejedno jej koncertowe DVD, przesłuchaniem niejedno koncertowe nagranie. Tak pięknie jej śpiewającej jeszcze nie widziałem i nie słyszałem. Możecie sobie pomyśleć że tak gadam bo zobaczyłem na żywo. No to sobie myślcie. Absolutnie topowa forma wokalnie. I chociaż można powiedzieć, że publiczność nie dopisała, bo frekwencja na festiwalu było żenująco niska (mam nadzieję, że organizatorzy wyciągną wnioski), atmosfera pod sceną, gdzie zebrała się bardzo liczna grupa fanów, była niesamowita. Świetny kontakt publiczności z piosenkarką stworzył niepowtarzalną, ciepłą, radosną, a zarazem wzruszającą atmosferę.

A ja wdzięczny jestem, że tej spokojnej, niedużej, niepozornej kobiecie udało się na kilkadziesiąt minut przenieść mnie w świat w którym nie istnieje i nie liczy się nic poza muzyką. Katie jest piosenkarką nietuzinkową pod każdym względem, swoją w gruncie rzeczy prostą muzyką potrafi przykuć uwage do tego stopnia, że słucha się każdego zaśpiewanego przez nią słowa w największym skupieniu. Przez cały czas trwania koncertu odnosiłem wrażenie, że oto obcuję z pięknem w najczystszej możliwej formie. Pięknem artystycznym w pełnym tego słowa rozumieniu - dźwiękowym, wizualnym, emocjonalnym.

Bez zastanowienia już teraz byłbym gotów okrzyknąć ten gig koncertem roku... Gdyby nie wyprawa do Norwegii, już za 2 tygodnie, gdzie podziwiać będziemy Katie raz jeszcze w najbardziej niesamowitej koncertowej scenerii, jaką można sobie wyobrazić... Tego się chyba nie będzie dało niczym przebić!

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com