KATIE MELUA
31.07.2009
Nordlandshallen
Bodø, Norwegia
____________________

BILET

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
28.08.2009

Katie Melua śpiewająca na scenie wybudowanej na 343-metrowej górze Keiservarden. Dokładnie na wprost za sceną, ocean w malowniczy sposób okala piękne wybrzeże. Widać piaszczyste plaże, małe zatoczki z wodą tak jasną i czystą, że można by pomyśleć że to tropiki; widać wbijające w głąb lądu fiordy, widać statki leniwie dryfujące wdłuż przystani, a także te pędzące gdzieś na złamanie karku. Po lewej stronie roztacza się cudowny widok na ocean, który przecinają wysepki poszyte skałami. Po prawej - piękne góry, także te znacznie wyższe od Keiservarden, jakby figlarnie przechwalające się znacznie wyższymi, zaśnieżonymi szczytami. Z tyłu, w oddali - centrum Bodø; jak się dobrze przyjrzeć, widać lotnisko i wszystkie charakterystyczne punkty miasta. Czy można sobie wyobrazić piękniejszą scenerię na koncert pięknej Gruzinki? Z pewnością nie.

Tak w każdym razie miało być. Zorganizowanie koncertu na górze może się wydawać szaleństwem - zwłaszcza pod kątem akustyki. Jednak rzecz już się wcześniej sprawdziła, gdyż występ Katie nie miał być wcale pierwszym, odbywającym się w tym miejscu. Jedynym warunkiem są odpowiednie warunki pogodowe. Odpowiednie to zbyt małe słowo - to muszą być bardzo dobre warunki pogodowe. DUPA

Na tydzień przed koncertem, na oficjalnej stronie organizatora festiwalu Nordland Musikfestuke, pojawiła się informacja, że w związku z niejasnymi na ową chwilę prognozami pogody, na dwa dni przed koncertem pojawi się oficjalne oświadczenie w sprawie miejsca koncertu. Wyczekiwanie było nerwowe i dłużyło się bardziej, niż czas, który mijał od momentu podjęcia przez nas decyzji o wyjeździe na ten gig. A stało się to pod koniec lutego.

5 miesięcy przygotowań i wreszcie nadeszła środa, 29 lipca - dzień naszego wyjazdu i dzień anonsu w sprawie pogody i ostatecznego miejsca koncertu. Zostało oficjalnie potwierdzone, że prognoza jest sprzyjająca i koncert odbędzie się zgodnie z pierwotnym planem - na szczycie Keiservarden. Opublikowano szczegółowe informacje dotyczące warunków uczestnictwa w koncercie i sposobów dostania się na górę.

Zadowoleni tym obrotem rzeczy, polecieliśmy do Norwegii. Po spędzeniu dwóch nocy w okolicach oslowskiego fiordu, 31 lipca wczesnym rankiem, z lotniska w Rygge polecieliśmy do Bodø. Widoki z okienka samolotu zaparły mi kilkakrotnie dech, na tyle mocno, że aż zrobiło mi się słabo podczas lądowania (pierwszy raz od niechlubnego lotu dwupłatowcem). Świadomość, że za chwilę postawię nogi na tym magicznym lądzie była przemiłym uczuciem. "No to jesteśmy tutaj" - powtarzałem sobie w myślach - "5 miesięcy planowania, kombinowania i w końcu jesteśmy. Nic nie jest niemożliwe".

O tym ostatnim brutalnie przekonaliśmy niedługo później. Po zameldowaniu się na kempingu i krótkim odpoczynku, uznaliśmy, że już pora wybrać się na koncert. Po wyjściu z naszego hyttera rozejrzeliśmy się uważnie - błękitne niebo, słonecznie, delikatny wietrzyk, czy może być lepsza pogoda? Po drodze zahaczyliśmy o recepcję, w której sympatyczny "pirat" zawsze służy pomocą... Niestety, przekazał nam nienajlepszą wiadomość z ostatniej chwili - koncert został przełożony do hali z powodu... złej pogody. Okazało się, że wiatr na tej wysokości jest zbyt duży, by zagwarantować dobry odbiór koncertu.

Odrobinę nas ta wiadomość zasmuciła. No, to trochę mało powiedziane, w końcu przebyliśmy prawie 3000 km, by zobaczyć Katie na Keiservarden. Całe szczęście jednak, że koncert nie został całkowicie odwołany, bo i tak mogłoby się zdarzyć. Na szczęście w Bodø jest całkiem spora hala sportowa - Nordlandshallen, zdolna pomieścić te 5000 osób, które miało podziwiać spektakl na górze. Udaliśmy się więc do domu kultury w centrum miasta, gdzie zamieniliśmy bilety na opaski, po czym udaliśmy się do hali. Byliśmy tam ok. 15.00, więc dużo wcześniej (sam koncert pierwotnie miał zacząć się o 19.00, jednak z powodu zmiany miejsca został przełożony na 22.00, o czym jednak wówczas jeszcze nie mieliśmy pojęcia).

Weszliśmy do środka i naszym oczom ukazał się widok boiska, na którym w pośpiechu budowano scenę i układano płytę. Uzyskaliśmy pozwolenie na poszwędanie się po hali, dzięki czemu mogliśmy podziwiać iście ekspresowe prace nad budowaniem dużej sceny. Jednocześnie kombinowaliśmy, jak tu dostać się do Katie - w końcu mieliśmy dla niej wyjątkowy prezent, w przygotowanie którego poświęciliśmy wiele tygodni ciężkiej pracy.

Godziny mijały, a my z uwagą obserwowaliśmy co się dzieje i wypatrywaliśmy znajomych twarzy. W pewnym momencie jednak nie wytrzymałem i poszedłem porozmawiać z technicznymi pracującymi na scenie. W efekcie, kilka minut później, znaleźliśmy się za kulisami, pod garderobami. Niestety, nikogo z zespołu, ani samej Katie, jeszcze tam nie było. Przekazaliśmy płytę jednemu z managerów, niestety powiedziano nam także, że dziś M&G z Katie nie jest możliwe.

W międzyczasie mieliśmy możliwość zobaczenia, jak wygląda soundcheck. Odbył się on bez członków zespołu. Wokalnie udzielał się techniczny Katie, dzięki któremu mogliśmy wysłuchać interesującej wersji The Closest Thing to Crazy - najbardziej zapadł mi w pamięć tekst: "This is the closest place to business I will ever get..."

Gdy scena i płyta były gotowe i zostały minuty do otwarcia bram, poproszono nas o opuszczenie hali :). To było dosyć zabawne zjawisko. Wyszliśmy do korytarza, gdzie zapytałem młodej, ślicznej bramkarki, czy możemy tam poczekać na otwarcie bram (przeraził mnie widok kolejki bez końca za drzwiami). Na co ona odparła "przecież i tak już jesteście w środku". Trudno było odmówić jej racji :) Ostatnia rzecz, jakiej nam brakowało, to konieczność pójścia na koniec kolejki, po 7h oczekiwania na koncert.

Oczywiście weszliśmy jako pierwsi (no, przepuściliśmy inwalidę na wózku, ale i tak dobiegliśmy pod barierki przed nim), pomijając licznie rozstawione stoiska z piwem, mając na uwadze priorytet w postaci najlepszych możliwych miejsc do obserwowania koncertu. Czyli pod samymi barierkami, dokładnie na wprost od Katie. No, może odrobinę z prawej strony, żeby móc podziwiać jej śliczną buzię odrobinę z profilu, a mieć także dobry widok na Henry'ego Spinetti'ego :)

Pod sceną jeszcze trochę sobie poczekaliśmy, ponieważ nadal nie wiedzieliśmy, że koncert został przełożony na 22.00. Wszystko było gotowe znacznie wcześniej, jednak gig zaczął się wyjątkowo punktualnie - co do minuty, o 22.00 na scenie pojawił się organizotor. Mówił coś... po norwesku, prawdopodobnie wyjaśniał sytuację z pogodą. A może nie :) Na szczęście nie trwało to długo i po chwili na scenie pojawiła się ona - mała, niepozorna, śliczna Gruzinka o niesamowitym głosie. W hali momentalnie zrobiło się jasniej, chociaż reflektory przygasły :)

Zamiast zacząć od muzyki, Katie przywitała się ze wszystkimi, wyrażając podziw, że chciało się wszystkim przyjść do hali. Fakt, dla Norwegów 500 NOK za bilet na koncert to nie jest zbyt dużo... Można pójść, można zrobić grilla z sąsiadami :) W każdym razie, po krótkim powitaniu Katie zaczęła - od Piece By Piece, wykonanego solo, chociaż na swoim gustownym fioletowym Les Paulu. Pod scenę rzucili się fotografowie, łowiący ujęcia niczym hieny. Naprawdę, zadziwiło mnie ich zachowanie, zwłaszcza porównując do raczej spokojnej i powściągliwej całej reszty napotkanych na naszej drodze Norwegów.

Niestety, nie dane mi było usłyszeć genialnej wersji tego utworu, jaką usłyszałem 3 tygodnie wcześniej w Gdańsku. Czyli elektrycznej, ale z całym zespołem. Dodatkowo, fotografowie biegający chaotycznie jak małe Lemmingi pod sceną i bombardujący Katie fleszami (sic!), utrudniali wczucie się w nostalgiczną atmosferę koncertu. Katie oczywiście zachowała się profesjonalnie i zdawała sobie nic z nich nie robić, aczkolwiek jestem przekonany, że jej przeszkadzali jeszcze bardziej, niż nam. Jednak perfekcyjne wykonanie Piece By Piece, mojej ulubionej piosenki, zupełnie na tym nie ucierpiało.

Następnie, wraz z resztą zespołu, wykonała energetyczne Two Bare Feet. Porzuciła gitarę na rzecz dzierżenia w swoich drobnych łapkach mikrofonu i możliwości swobodnego kicania po całej scenie. Naprawdę, ciężko o bardziej pocieszny widok, niż kicająca Katie. Fajne było to, że podchodziła niejednokrotnie do krawędzi sceny tuż przy nas - trudno wyobrazić sobie, byśmy mogli podziwiać ją z jeszcze mniejszej odległości w trakcie gigu. No właśnie, trzeba powiedzieć, że scena była niska, w dodatku bardzo blisko barierek. Odbiór koncertu z tego miejsca był perfekcyjny.

Potem wyjątkowo gadatliwa tego wieczoru Katie opowiedziała swoją historię z Keiservarden. Powiedziała, że była w samolocie do Bodø, gdy tego poranka dowiedziała się, że koncert musi być przeniesiony. Jednak kazała się zawieźć na Keiservarden, gdyż mówiono jej, że to "najpiękniejsze miejsce". Była zachwycona, jednak wiatr wiał tak mocno, że musiała trzymać się swojego managera, aby jej nie zwiało z góry :) Myślę, że jestem nawet skory w to uwierzyć. Kolejny utwór, Thank You Stars, zadedykowała właśnie pięknemu miastu Bodø.

Podczas tego utworu, spod sceny zostali przegonieni fotografowie, którzy nadal nie szczędzili swoich irytujących fleszy Katie. Przed kolejnym kawałkiem, a było to Crawling Up A Hill, Katie podeszła do każdego z członków zespołu, coś ustalając. Jak się później okazało, dorzuciła do setlisty jeszcze jeden kawałek - wyczekiwany przeze mnie najbardziej spośród nowych utworów Coconut. Niewiem, jakim cudem mogło go zabraknąć w setliście, chociaż na kilku wcześniejszych koncertach Katie w ogóle nie wykonywała nowych utworów. Może to mieć jednak coś wspólnego z faktem, iż miała chore gardło. Na szczęście w Bodø wszystko było już w porządku.

Następnie usłyszeliśmy Mary Pickford - bardzo podobają mi się subtelne zmiany linii melodycznej, jakie Katie wprowadziła na tej trasie (tak sądzę). Następnie kolejny nowy utwór - spokojny The One I Love Is Gone. Świetny kawałek, w jeszcze lepszej interpretacji Katie, jednak wydaje mi się, że wersja w Gdańsku ujęła mnie bardziej. A może po prostu to była magia "pierwszego razu". Tak czy owak, względem kolejnego utworu nie miałem żadnego punktu odniesienia, gdyż było to genialne Toy Collection - utwór, którego zabrakło w Gdańskiej setliście. Kawałek ten później stał się takim moim osobistym symbolem, czy też raczej - sountrackiem, całej wyprawy do Bodø. Miło więc było usłyszeć go na żywo na tym koncercie.

Później nadeszła pora na Hangin' Round Here - kolejny nowy, nieco bardziej bluesowy utwór. Spośród całej trójki nowości jednak podoba mi się najmniej. Następnie porcja singlowych hitów Katie - najpierw świetny If You Were A Sailboat, przywitany gromkimi brawami, a do tego w takim kraju jak Norwegia wyjątkowo pasujący do miejscowego folkloru; a później Spider's Web - główny kawałek z płytki, która daliśmy dla Katie.

Dalej usłyszeliśmy dwa utwory z ostatniego studyjnego albumu Katie - Pictures. Były to Ghost Town i Spellbound, podczas którego niewysoka Gruzinka znów radośnie pokicała sobie na scenie. Kolejnym utworem była znów niespodzianka - Katie usiadła za pianinem i wykonała samodzielnie I Do Believe In Love. Muszę przyznać, że wcześniej nieszczególnie zwracałem uwage na ten utwór, ale po wykonaniu w Bodø stał się jednym z moich ulubionych. Fantastyczna linia melodyjna po pierwszym refrenie, to jeden z tych momentów, które definiują atmosferę podczas koncertów Katie.

Następnie usłyszeliśmy rewelacyjny cover Janis Joplin, czyli Kozmic Blues, który z niezrozumiałych dla mnie względów został cofnięty z segmentu bisowego. Zakochałem się po uszy w tym kawałku podczas koncertu w Gdańsku i muszę przyznać, iż był to chyba dla mnie najbardziej wzruszający moment tego wieczoru w Bodø.

Kolejne dwa utwory były bardziej skoczne i energetyczne - najpierw klasyczny już My Aphrodisiac Is You, a potem 8-minutowa wersja Perfect Circle, ze świetnymi solówkami Luke'a Potashnicka na gitarze i Jima Watsona na pianinie. Oczywiście przez cały utwór akompaniowała Katie na gitarze klasycznej, radośnie sobie kicając :)

Główny segment setlisty zakończyły dwa największe hity Katie z dwóch pierwszych albumów - The Closest Thing to Crazy (przyjęty gromkimi brawami) oraz oczywiście milusi Nine Million Bicycles. Po tym utworze Katie i reszta muzyków pożegnali się z norweską publicznością i zniknęli w kuluarach, jednak wiedzieliśmy, że to jeszcze nie koniec koncertu.

Tak też się stało. Na bis usłyszeliśmy oczywiście On the Road Again - podczas którego Katie z tamburynem w rączce po raz ostatni już tego wieczoru kicała radośnie po całej scenie, by po chwili wyciszyć się w wzruszającym I Cried for You, które wykonała jak zwykle solo, akompaniując sobie jedynie subtelnie na gitarze klasycznej. Tak oto zakończył się ten magiczny wieczór w Bodø.

Pomimo tego, iż nie było tak, jak miało być w pierwotnych założeniach, było to jedno z najlepszych doświadczeń koncertowo-podróżniczych mojego życia. Tak na dobrą sprawę, sam fakt, że hala, w której był koncert, znajdowała się w Norwegii, budował wystarczająco silną otoczkę, by ekscytować się tym koncertem ponadprzeciętnie. A na Keiservarden i tak weszliśmy. I to dwa razy. Za każdym razem była to zupełnie inna przygoda... Poza tym jestem pewien, że jeszcze tam wrócimy, gdyż, jak powiedziała sama Katie, trzeba koniecznie obejrzeć tam zachód/wschód słońca. No i może jeszcze kiedyś organizatorzy zdecydują się zaprosić Katie, by koncert na górze jednak się odbył...

W Norwegii mieliśmy jeszcze mnóstwo fantastycznych przygód, podczas naszego 7-dniowego tam pobytu. Ale to długa historia i na pewno nie na tą relację :) Na koniec chciałbym powiedzieć, że cała ta wyprawa to dla mnie znakomity przykład ilustrujący takie stare banalne porzekadło, że nie ma rzeczy niemożliwych. Pamiętam jak dziś, gdy pół roku wcześniej, zobaczyliśmy zapowiedź tego koncertu i zdjęcia z Keiservarden, i pomyśleliśmy sobie, jak fajnie byłoby się tam wybrać, ale to przecież nierealne... Co? Jak to nierealne?! Nie ma rzeczy nierealnych.. Wystarczy tylko odrobina chęci i zaparcia :)

Przy okazji podtrzymaliśmy nowopowstałą tradycję zaliczania przynajmniej jednego dużego wyjazdu na duży koncert do kraju bardziej oddalonego od Polski niż te, które bezpośrednio z nią sąsiadują... Co będzie w przyszłym roku? Nie mam pojęcia, wszystko zależy od rozpisek koncertowych naszych ulubionych artystów! Ale coś czuję, że czeka nas kolejna pamiętna wyprawa w jakieś naprawdę egzotyczne miejsce... Zresztą, dość wspomnieć, że naprawdę niewiele brakowało, a jeszcze w tym roku pojechalibyśmy na jeszcze jeden koncert Katie... do Portugalii.

No cóż. Dajmy póki co nagrać jej nową płytę - którą tym razem nagrywać będzie na jesieni, w Los Angeles! Mam nadzieję, że trasa koncertowa zacznie się zwyczajowo od Europy, a nie od Stanów, w których Katie nadal nie jest jeszcze zbyt rozpoznawalna. Te dwa koncerty - w Gdańsku i Bodø - zaledwie zaostrzyły mój apetyt na kolejne.

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com