PARAMORE
01.09.2009
Ampere
München
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
03.09.2009

Efekt motyla (ang. butterfly effect) – anegdotyczna ilustracja zjawiska chaosu deterministycznego, tj. wielkiej wrażliwości zachowania układów nieliniowych na małe zmiany warunków początkowych.

21 lipca 2008 roku, pewien młodzieniec ze Szczecina surfując po nieprzebranych otchłaniach internetowego oceanu, przypadkowo natknął się na pewien ciekawy filmik. Przedstawiał on dziewczynę, tańczącą z hula hop. W tle leciała sobie pewna wesoła piosenka z wpadającym w ucho riffem. Uwagę młodzieńca przykuła jednak zdolna tancerka, czym prędzej więc podesłał linka do rzeczonego filmiku swojemu kumplowi - młodzieńcowi z Wrocławia. Pomimo wielkiego wrażenia, jakie wywarła również na nim tancerka hula hop, zwrócił on szczególną uwagę na tło dźwiękowe do filmiku, czyli wspomnianą piosenkę. Rzecz zainteresowała go do tego stopnia, że postanowił dowiedzieć się, co to tak fajnie brzmi. Tą piosenką było Misery Business zespołu Paramore.

Niewiele ponad rok później, 1 września 2009 roku, Ci sami młodzieńcy, w towarzystwie jeszcze jednego kumpla, przejechali prawie 800 km i bawili się jak nigdy w życiu na koncercie zespołu, który odkryli przypadkowo, w tak głupi sposób. Jak widać, przeglądanie filmików z tańczącymi ładnymi dziewczynami może przynieść całkiem nieoczekiwane rezultaty w zupełnie innej - bo muzycznej - kategorii. W dodatku są to rezultaty - i nie boję się tu użyć mocnego sformułowania - które odmieniły ich życie. Na lepsze.

Po dwóch koncertach Avril w zeszłym roku, które dostarczyły nam niczym nieskrępowanej, czysto hedonistycznej, wesołej zabawy, ciężko było wyobrazić sobie, że jakiekolwiek zdarzenie będzie w stanie im pod tym względem dorównać, nie mówiąc już o ich przewyższeniu. Tym bardziej, że konkurencja na tym polu muzycznym była praktycznie żadna - Avril jako jedyna żeńska wokalistka w kategorii muzyki stricte rozrywkowej była w stanie przykuć naszą uwagę i zasłużyć na naszą obecność na koncercie. Sądziliśmy, że dopiero kolejny koncert Avril będzie w stanie dostarczyć podobnych emocji, a nie zapowiadało się, by to wydarzyło się w najbliższej przyszłości.

Misery Business jednak na tyle przykuło moją uwagę, że postanowiłem zgłębić temat. Zaczęło się wyszukiwanie informacji, filmików i przesłuchiwanie piosenek. Stopniowo okazywało się, że Paramore to bardzo obiecujący młody zespół, grający niezwykle energetyczną mieszankę rocka, popu, punku, metalu i cholera wie czego jeszcze. Melodyjne piosenki z ciekawymi riffami i dosyć połamanymi groove'ami szybko wpadały w ucho, ale największą uwagę przykuła Hayley Williams - młodziutka, acz cholernie charyzmatyczna wokalistka, o nieprzeciętnym, przepotężnym głosie, potrafiąca śpiewać na żywo praktycznie równie doskonale, co w warunkach studyjnych. Niemożliwe? A jednak. Stopniowo połykaliśmy bakcyla.

Zaczęło się robienie sobie apetytu na koncert. Niestety, okazało się, że w Europie zespół nie jest jeszcze zbyt dobrze znany, i grają na starym kontynencie niezwykle rzadko, w dodatku tylko w największych krajach. Poza tym, odkryłem ich krótko po zakończeniu trasy promującej ostatnią płytę po Europie... Nie zanosiło się na kolejną wizytę po tej stronie globu zbyt szybko. Pozostało tylko cierpliwie czekać...

Młodzi muzycy są niezwykle pracowici i prawie nie robią sobie żadnych przerw. Praktycznie od razu po zakończeniu trasy promującej drugi album, Riot!, od razu zabrali się za nagrywanie następcy. Tym oto sposobem powstał trzeci album, Brand New Eyes, którego premiera przewidziana jest na końcówkę września bieżącego roku. Nie było żadnych wątpliwości, że w ramach promocji Paramore zawitają na jakieś pojedyncze występy w Europie.

Wiadomość o koncercie w Niemczech pojawiła się nieoczekiwanie, bo dopiero w połowie sierpnia. Okazało się, że zespół wystąpi w ramach serii koncertów myspace Secret Shows. Słynny portal społecznościowy stopniowo udostępniał informacje - najpierw wiadomo było, że koncert odbędzie się w Niemczech (bądź którymś z pozostałych krajów niemieckojęzycznych) i że stanie się w to w najbliższych tygodniach. Następnie ujawniono datę - 1 września. Najdłużej zwlekano z ogłoszeniem miasta i dokładnego miejsca. Spodziewaliśmy się, że będzie to tradycyjnie Berlin (gdzie ostatnio podobne promocyjne występy towarzyszące premierze nowych płyt grali Metallica i Green Day), jednak okazało się, iż gig odbędzie się w Monachium, w klubie Ampere. No cóż... Do pokonania była znacznie większa odległość, niż zwykle, ale czy to miało być jakąkolwiek przeszkodą, by zobaczyć wreszcie zespół po raz pierwszy na żywo, w dodatku w tak intymnej atmosferze? Nie ma bata... Ile kilometrów nie trzebaby było przejechać, znaleźlibyśmy się tam :)

Tak też się stało. Wyruszyliśmy 31 sierpnia popołudniu, by mniej więcej w 2/3 drogi zrobić sobie krótką przerwę na spanko w naszej niemieckiej mecie, by już w dniu koncertu, czyli 1 września, po zaledwie 4 godzinach niezbyt spokojnego snu (ekscytacja przed koncertem rosła), po pobudce o 5.00 rano, wyruszyć zaledwie godzinę później, by pokonać ostatnie 250 km.

Humory dopisywały ekipie od samego początku. Kilkusetkilometrowa, na ogół niezwykle, zwłaszcza dla kierowcy, męcząca podróż tym razem okazała się fantastycznym relaksem. Cała podróż upłynęła pod znakiem świetnej pogody, klimatycznego zachodu słońca, beztroskich rozmów o dupie maryny i nakręcania się na koncert poprzez ujeżdżanie samochodowego radia do granic możliwości. Opcja hedonistycznego spędzenia tych kilku dni włączona była od samego początku i sprawdzała się znakomicie.

No właśnie - trzebaby w tym momencie wyjaśnić, dlaczego wyruszyliśmy tak wcześnie. Otóż myspace Secret Shows rządzą się własnymi prawami. Wstęp na koncert był darmowy. Wystarczyło założyć sobie konto na portalu, dodać do znajomych organizatora i wydrukować profil, będący biletem na gig. Ale przede wszystkim - być na miejscu odpowiednio wcześnie, gdyż ludzi wpuszczano do środka wg zasady "kto pierwszy, ten lepszy". A pokonanie odległości w sumie 1500 km i przysłowiowe "pocałowanie klamki" niezbyt by nas usatysfakcjonowało.

W Monachium byliśmy ok. 10.00 i dosyć szybko znaleźliśmy miejsce koncertu. Klub Ampere mieści się w ścisłym centrum miasta, a otoczony jest ze wszystkich stron pięknym parkiem, który ma nawet własną plażę, tamę, mnóstwo placów zabaw i ścieżek rowerowych. Gdy zjawiliśmy się pod klubem, była już ustawiona pod nim kilkudziesięcioosobowa kolejka. Pomysł ze wczesnym wyjazdem nie był więc taki głupi, tym bardziej że kilka minut po naszym przybyciu zjawiło się kolejnych kilkanaście osób. Zajęliśmy więc miejsca w doborowym (a jak! xD) towarzystwie... I muszę przyznać, że te 10 godzin, chociaż był to jak dotąd najdłuższy w moim koncertowym stażu czas oczekiwania na wejście, minęło paradoksalnie najszybciej. Dlaczego? Tego chyba nie muszę tłumaczyć... Ale w takim towarzystwie czas po prostu płynął innym tempem. Jest takie banalne porzekadło: "szczęśliwi czasu nie liczą". I my tam tego czasu wcale nie czuliśmy potrzeby liczyć...

Oczywiście było co robić, bo niedaleko było i do samochodu, i do parku, i do knajp, więc czas umilaliśmy sobie, na zmianę udając się bądź to na zwiady, bądź na spacer, bądź na żarełko, bądź na przysłowiową dwójeczkę. I chociaż miło było zasadzić sobie dwie dwójeczki w Monachijskim przybytku, to czas spędzony w kolejce, należał do tych najciekawszych. Tam się po prostu nie można było nudzić.

Ok. 17.00 zaczęto wpuszczać ludzi. Skontrolowano majspejsowe profile i wpuszczono gawiedź za bramę, gdzie już pod samym klubem rozdano opaski i trzymano ludzi przed wpuszczeniem do środka. Co się okazało, do środka dostało się jedynie 200 osób... Chociaż wszyscy oczekiwali, że zmieści się 500, bo tyle niby miał pomieścić klub. Niewiem kto wpadł na ten pomysł... Gdyby weszło tam 500 ludzi to chyba połowa by umarła, a sam budynek rozpadłby się na małe kawałeczki. Niestety, osoby, które zjawiły się zbyt późno zostały odprawione z kwitkiem... A było tych osób naprawdę sporo. Spodziewam się, że nawet ponad 500... No cóż, trzeba było ruszyć dupę i zjawić się tam wcześniej :)

Ok. 20.00 zaczęło się wpuszczanie do środka. Ostatni łyk Gatorade'a... i lecimy do środka. Lecimy, leci.. ee co jest, już jesteśmy? No tak. Okazało się, że klub jest NAPRAWDĘ mały. Długo pod tą scenę nie musieliśmy iść. Scena mała, ciasna, nisko usytuowana, bezpośrednio stykająca się z barierkami. Ciężko było uwierzyć, że zobaczymy zespół tego formatu w koncercie o tak małej skali. Takie okazje nie zdarzają się zbyt często. Jeśli chodzi o koncerty rockowe, to bywałem naprawdę blisko sceny. Najbliżej chyba na koncercie Hey czy Nosowskiej w opolskim MOK-u. I myślałem że bliżej się być nie da. Ale Ampere w Monachium zmieniło moją opinię. Zapowiadało się po prostu fenomenalnie.

Ostatnie minuty oczekiwania "umilaliśmy" sobie zapoznając się z kolejną parą młodych Niemek. Dialog przebiegał bardzo sprawnie, poruszaliśmy wiele przejmujących tematów. W ciągu zaledwie 30 sekund dyskutowaliśmy o homoseksualizmie, tatuażach i ruskiej muzyce ludowej. Jednak nasze partnerki nie były w stanie wspiąć się na nasze wyżyny intelektualne i byliśmy zmuszeni przerwać tą miłą rozmowę.

Z głośników dobiegała sobie spokojnie muzyczka, w klubie od początku panował niezły ścisk, zrobiło się naprawdę duszno i gorąco i po jakichś 30 minutach oczekiwanie zaczęło się (dopiero wtedy!) robić odrobinę nużące... Nic nie zwiastowało, że już za chwilę koncert się rozpocznie...

Nagle usłyszeliśmy pisk, wrzask, o rany co się dzieje? Patrzę na scenę, a tu Hayley z uśmiechem od ucha do ucha, w towarzystwie Josha, Zaca, Jeremy'ego i Taylora. Muzyka nagle ucichła, zespół wybiegł na scenę i po prostu zaczęli grać. Beż żadnych intr-sryntr, bez taśm, bez przedłużonych do 1,5 minuty riffów. Po prostu, raz, dwa, trzy, cztery i już gęste klubowe powietrze tnie RIFF z Misery Business. Ten sam riff, który rok wcześniej przykuł moją uwagę podczas oglądania filmiku z tancerką hula hop...

Od pierwszej sekundy nie było wybacz. 200-osobowy tłum oszalał. Po prostu czyste SZALEŃSTWO. Młyn jak na Metallice, już w trakcie pierwszej zwrotki przeleciał mi nad głową koleś który wylądował na scenie. Mało tego - było tak zajebiście, że nawet mi to nie przeszkadzało, jak to ma miejsce na ogół. Nie przeszkadzało to także Hayley, która przybiła kolesiowi piątkę, zanim ochroniarz zabrał go ze sceny. 2 sekundy później Hay już była po prawej stronie sceny, by zabrać różę, którą przyniósł dla niej jeden z bawiących się tam fanów. Fakt trzymania w drugiej ręce innego przedmiotu niż mikrofon nie wpłynął w żaden sposób problematycznie na jej podzielność uwagi, co prawdopodobnie miałoby miejsce w przypadku większości kobiet. Zamiast więc pomylić się, i zaśpiewać drugą zwrotkę do róży zamiast do marchewki, headbangowała jak opętana i skakała jak zawsze, po czym rzuciła kwiatek w stronę perkusji, by podbiec do fana stojącego dokładnie na wprost i przybić mu piątkę, śpiewając synkopatycznie wers "They want/and what they like/it's easy if you do it right", by po chwili dać szansę dokończyć monachijskiej publiczności "Well I refuse, I refuse, I refuse!"

Podczas drugiego refrenu nad głowami już latał kolejny koleś, jednak nie doleciał do sceny. W środkowej części publika świetnie się spisała klaszcząc, znakomicie podkręcając napięcie przed solówką Josha, jak zwykle zapowiedzianą przez Hayley radosnym "HEY JOSH!" Co było jeszcze bardziej zabawne, dziewczyna pobiegła za niego, by wypchąć go na środek sceny, bo chłop jest jednak dosyć nieśmiały. Co swoją drogą bardzo fajnie z nią kontrastuje. Zaraz po solówce Hayley jedynie przy akompaniamencie perkusji zapodała "Whoa I never meant to brag", wprowadzając hucznie zaśpiewane przez cały klub "But I got him where I want him now!" Ostatni refren to jak zwykle fascynujący pokaz różnych figur tanecznych w wykonaniu Hayley i już po chwili utwór zakończył się ostatnią pętlą genialnego riffu, którego ostatni akcent Hayley podkresliła głośnym "Thank you!!"

Kilka sekund przerwy i już po chwili Zac nabił do kolejnego energetycznego kawałka z Riot! - czyli For A Pessimist, I'm Pretty Optimistic. Już pierwszy riff wprawił niemiecką publiczność w kolejną fazę opętańczego młynu. Podczas pierwszej zwrotki kolejny koleś leciał już do sceny nad moją głową, jednak pomimo, że Hayley pokazywała do niego "come on", to ochroniarz go powstrzymał i gość wylądował z powrotem w tłumie. Publiczność znów miała tu olbrzymią rolę, zwłaszcza wykrzykując "YOU WOULDN'T!" Zabawa przednia - nie trzeba było długo czekać, by nawiązać z Hayley kontakt i zaśpiewać jakiś wers patrząc sobie wzajemnie w oczy. W trakcie dwóch pierwszych utworów udało mi się to już kilka razy, pomimo tego, że wskutek olbrzymiego amoku, jakiego dostałem, dałem się wypchnąć w młynie na tyły. Gdy skończył się Pessimist rozejrzałem się i zdałem sobie sprawę, jak bardzo dałem ciała w tej materii. Oczywiście nadal byłem zajebiście blisko sceny, bo w tym klubie gdzie by się nie stało, to było blisko, ale bez przesady :) Postanowiłem więc sprawę nadrobić i podczas kolejnego kawałka - Pressure - przedostałem się prawie pod samą scenę :)

Był to jedyny kawałek z All We Know Is Falling, który usłyszeliśmy tego wieczoru. Wprawdzie zabrakło słynnej Joshowo-Jeremy'owej przewrotki podczas ostatniego refrenu, ale wykonanie i tak było przednie. Chociaż dało się zauważyć, że panowie się do siebie uśmiechają, do ostatniej chwili zastanawiałem się, czy jednak nie zdecydują się na ten karkołomny czyn na tak małej scenie. Chyba jednak byłoby to zbyt ryzykowne, zwłaszcza, że przy okazji mogłaby oberwać Hayley (której głowa i tak w pewnym momencie koncertu minęła się z basem Jeremy'ego o kilka centymetrów... to by z pewnością bolało, auć). Podczas drugiej zwrotki Hayley kilka razy podeszła do pierwszego rzędu, dając mikrofon śpiewającym fanom. Kolejną zabawną sytuacją były problemy z mikroportem - który z początku jej spadł. Po kilku sekundach podbiegł techniczny i bardzo długo w kuckach przy nim grzebał. Zniecierpliwiona Hayley w końcu postanowiła okazać swoje rozgoryczenie zaistniałą sytuacją i usiadła mu na plecach :)

Po Pressure byłem już naprawdę blisko sceny i oto nadażyła się okazja, by pokazać się Hayley od dobrej strony - wszak następnym kawałkiem było świeżutkie Ignorance. Znajomość tekstu do nowych utworów jest tym, co nie zdarza się zbyt często i Paramore potrafią do docenić. Zanim jednak zaczął się nowy kawałek, Hayley pozwoliła sobie na dłuższą przemowę, najpierw wspominając jedyny poprzedni koncert w Monachium sprzed roku, a później zachwycając się tym, że publiczność znajduję się przy samej scenie. Podeszła do pierwszego rzędu i powiedziała "zobaczcie, tu nie ma barierek, mogę dotknąć ciebie, ciebie i ciebie" przybijając piątki. No po prostu zajebista jest :) Potwierdziło się to, co zawsze podkreślają, że uwielbiają grać naprawdę małe koncerty, bo tylko wtedy można nawiązać prawdziwy kontakt z publicznością. W międzyczasie dostała od fana stojącego po lewej stronie bransoletkę, za którą ładnie podziękowała i od razu założyła sobie na rękę.

Wracając do Ignorance - świetny kawałek, jeden z najlepszych w katalogu Paramore. Niby trochę próbuje udawać Misery Business, jednak zachowuje swój oddzielny, niepowtarzalny charakter. Przede wszystkim jest mniej wesoły, a Hay wydaje się w nim być bardziej "podku**iona". Podczas śpiewania całego tekstu udało mi się kilka razy nawiązać z nią kontakt wzrokowy, co, jak wierzę, zaprocentowało w późniejszej fazie koncertu...

Chwilowo to znowu Josh stał się głównym bohaterem koncertu i zapodał intro do Crushcrushcrush. Początek kawałka zagrali tak samo, jak na DVD Final Riot - czyli z istotnym udziałem śpiewającej publiczności. Nie będę się powtarzał i po raz kolejny pisał, że kawałek ten był świetną okazją, do nawiązania kontaktu wzrokowego, bo praktycznie każdy był. Ale ten był poczwórnie :)

Następnie można było złapać oddech przy spokojnym When It Rains. To jedna z ładniejszych piosenek Paramore, jednak w tym miejscu wolałbym usłyszeć We Are Broken. Ale trzeba sobie przecież zostawić coś na następny raz...

Tymczasem Josh odważył się powiedzieć coś do mikrofonu i zapowiedział kolejny nowy kawałek - Where the Lines Overlap. Ponieważ postanowiłem nie słuchać nowych utworów w wersjach koncertowych, nigdy wcześniej nie słyszałem tego kawałka, więc kompletnie nie znałem ani słów ani melodii. Trochę sobie więc odpocząłem, co było bardzo niefortunne, gdyż w pewnym momencie najwyraźniej ktoś bardzo liczył na to, że zaśpiewam fragment :) To też trzeba będzie nadrobić następnym razem... :) Jako ciekawostkę trzeba nadmienić, że Taylor nie grał na gitarze, tylko na klawiszach, umiejscowionych po prawej stronie z boku sceny. Pod koniec kawałka skusiła się na zagranie na nich kilku akordów nawet Hayley :)

Zaległości w darciu ryja można było doskonale nadrobić na kolejnym kawałku - That's What You Get. Tutaj udział publiczności trudno przecenić. Hayley poprzedziła kawałek krótką przemową, w której wspomniała m.in. o anulowanym koncercie. Powiedziała także, że nie grają tutaj tak często jakby chcieli, dlatego trzeba to wszystko nadrobić w tej chwili, co zaowocowało GŁOŚNYM wykonaniem TWYG, zarówno w wykonaniu zespołu, jak i fanów :) Podczas drugiej zwrotki Hayley droczyła się trochę z Taylorem, jakby adresując ją do niego, ten się jednak zawstydził, co zaowocowało uroczą wymianą kopniaków między nimi :)

Doszliśmy do punktu kulminacyjnego koncertu. To, co tutaj zaszło, jest nieopisywalne za pomocą słów. Jednak spróbuję, żeby było dla potomstwa :) Ale zacznijmy od początku. Przede wszystkim, nie poznałem kawałka, bo zespół przygotował nowe intro. Czekałem na Let the Flames Begin i w końcu się doczekałem - to jeden z moich ulubionych utworów z Riot!. Muszę przyznać, że nowe intro bardzo udane - jedno z lepszych, jakie stworzyli. Jednak to, co zaszło podczas drugiej zwrotki, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Nastąpiła definitywna wymiana energii, kosmicznej mocy, czy jakkolwiek inaczej nazwać to magiczne coś, co kursuje podczas koncertu między artystą a fanem. Hayley wskazała na mnie i uśmiechnęła się tak serdecznie, że już bardziej się nie da. Trwało to wszystko może 2-3 sekundy, ale wystarczyło, bym wyorbitował w kosmos i odbył krótką podróż astralną (rozumiem, że to sformułowanie dla niektórych może być niezrozumiałym bełkotem, tutaj więc tłumaczenie dla niekumatych: wywinęło mi odbyt na lewą stronę). Minęły już 2 dni od koncertu i nie mam żadnych wątpliwości, że to był jak dotąd najlepszy moment ze wszystkich moich (zauważmy, że dosyć licznych) koncertowych przygód. Od tego momentu wszystko zaczęło wyglądać nieco inaczej...

Trzeba pochwalić także bardzo rozbudowane zakończenie, które na żywo po prostu wgniata w fotel. Najpierw Josh wyskakuje ze swoim riffem w świetle reflektora, potem klaskanie, świetne solo na perkusji i oczywiście do tego headbanging Hayley. A wszystko to prowadzi do wokalnej partii "oh father..." Tutaj nawet Josh sobie pozwolił na niezłe hulanki na scenie, podobnie zresztą jak reszta zespołu. Niesamowicie klimatyczne zakończenie głównego setu.

Zespół zszedł ze sceny. Po kilku minutach wywoływania go brawami, przy mikrofonie pojawił się Zac, tłumacząc, że za chwilę wyjdą. Wyglądało to dosyć dziwnie i zabawnie zarazem. "Jeszcze chwilkę poczekajcie" - rzekł, po czym udał się za kulisy, gdy raptem po paru sekundach na scenę wskoczyła z powrotem Hayley mówiąc że byli gotowi do wyjścia już dużo wcześniej, ale mieli zbyt duży ubaw z Zaca i jego niezręczności :) Następnie Hayley zapowiedziała kolejną nową piosenkę, którą po raz pierwszy zagrali na żywo (nie licząc akustycznego występu MTV Unplugged) - Brick By Boring Brick. Genialna piosenka z kapitalną linią melodyczną i segmentami do śpiewania przez publikę na koncertach. To będzie mega hit - piosenka szybko wpada w ucho. Co ciekawe, jest nieco inna od poprzednich dokonań Paramore. Brzmi świetnie zarówno w akustycznej, jak i elektrycznej wersji. Nie mogę się doczekać, by usłyszeć albumową wersję. Ma bardzo ciepłą i "beztroską" progresję akordów, a do tego wszystkiego trochę smutny i "refleksyjny" wokal.

Aż w końcu nadeszła pora na ostatni kawałek - oczywiście Decode. Muszę powiedzieć, że to znacznie lepszy zamykacz setu niż Seek ;P Porządnie zdarłem sobie gardło na tym kawałku. Bardzo podobało mi się, jak grał Zac, zwłaszcza w środkowej części podczas solówki. Do tego wszystkiego Hayley opierająca się o centralę i headbangująca jak szalona - piękny obrazek.

Na koniec Hayley poprzybijała jeszcze kilka piątek, niestety pomimo usilnych prób nie załapałem się, gdyż dziewczyna ma za krótkie rączki :) Za to udało mi się przybić chwilę później piątkę Joshowi, który specjalnie wychylił się do mnie :) No cóż, wcale mu się nie dziwię, haha :)

Można by powiedzieć, że było krótko, bo koncert trwał tylko godzinę. Ale co to była za godzina. Intensywniejsza od połowy koncertów na jakich byłem wszystkich razem wziętych. Każda z 60 minut tego koncertu była przepełniona emocjami. Czyste szaleństwo. Obłęd. Masakra. Weszli, rozjebali i wyszli. Młody, ale już zawodowy zespół. Wszyscy spisali się na medal. Te piosenki wcale nie są takie proste do zagrania, jak się na początku wydaje. Jako perkusista, jestem wyjątkowo zadowolony, gdyż mój fetysz jest zaspokajany - Zac nie idzie na łatwiznę i serwuje momentami bardzo połamane przejścia, które ciężko tak z marszu powtórzyć. Świetne jest też to, że podział czasem zmienia się nawet 3 razy w obrębie jednej zwrotki czy refrenu (patrz: Mizbiz czy Ignorance). Niesamowita dynamika. Taylor, niby nowy członek, a jednak stary, też dawał radę. Na początku może się wydawać, że trochę tam nie pasuje, ale chłopak potrafi złapać "wczutę" i jest naprawdę sympatyczny. Jeremy ma swoje metody rozkręcania publiczności i one zawsze się sprawdzają. Poza tym śmiesznie wymachuje tym swoim basem. No w pewnym momencie, jak już wspomniałem, to o mało nie zdjął w ten sposób tyciej Hayley. Josh to jakość sama w sobie. Nie dość, że kawał chłopa, nie dość, że pisze chwytliwe riffy, to jeszcze potrafi zbudować świetny klimat, np. taką melodyjką z Let the Flames Begin.

No i oczywiście Hayley. Nadal jestem pod tak silnym wrażeniem, że niewiem co mam na dobrą sprawę napisać. Dziewczyna absolutnie rządzi jeśli chodzi o kontakt z publicznością. Po prostu trudno sobie wyobrazić, żeby można było to robić lepiej. Tzw. performerem jest doskonałym. A poza tym to po prostu taka mała kulka energii, taki fireball. Ani na moment się nie uspokaja, no chyba że w trakcie ballady. A tak, to wszędzie jej pełno, skacze po całej scenie, tańczy, headbanguje, świruje do publiki. Jest po prostu niesamowita, a w dodatku niepowtarzalna. A do tego ten zawodowy wokal i zaś niepowtarzalna barwa. No i wygląda też nienagannie, ale truizmami nie będę tutaj truł ;) A poza tym od tego jest galeria :)

Ale właśnie za ten kontakt z publicznością, ten koncert dla mnie wygrał. Na każdym kawałku przynajmniej raz łapało się kontakt wzrokowy z Hayley, a na ogół nawet częściej. I to nie na ułamek sekundy, jak to ma miejsce zazwyczaj, tylko czasem nawet na pół zwrotki. Darcie ryja do siebie. Przybijanie piątek. Mikrofon w pierwszych rzędach. Polewanie wodą. Wskazywanie na siebie palcem. Wymiana uśmiechów. Przepływ najbardziej pozytywnej z możliwych energii, emocje pływają w powietrzu, czas nie istnieje, jakby stał w miejscu i jednocześnie pędził przed siebie z zawrotną prędkością. Nie wiadomo co się dzieje. Długo zastanawiałem się, jak to opisać. Minął drugi dzień i nadal niewiem. Jak widać, nie radzę sobie z tym zadaniem :) Ale jest jedno słowo, które dobrze oddaje to, co dzieje się na koncertach Paramore. Tym słowem jest RIOT!

Mówi się, że najważniejsze na koncertach jest tzw. sprzężenie zwrotne - przepływ energii między fanami, a wykonawcą. Na koncertach Paramore fani i zespół stanowią jedność. Jak w jakiejś zasranej miłości.

I tak oto przebyliśmy długą i wspaniałą drogę. Od głupiego filmiku hula hop, po jeden z lepszych dni i lepszych muzycznych nocy, jakich doświadczyłem. Mam nadzieję, że zgodnie z obietnicą Hayley, zobaczymy się ponownie jeszcze w tym roku...

Efekt motyla (ang. butterfly effect) – anegdotyczna ilustracja zjawiska chaosu deterministycznego, tj. wielkiej wrażliwości zachowania układów nieliniowych na małe zmiany warunków początkowych.

W tytułowej anegdocie trzepot skrzydeł motyla, np. w Ohio, może po trzech dniach spowodować w Teksasie burzę piaskową.

W tym przypadku, trzepotem skrzydeł było wysłanie linka do filmiku w sieci. Natomiast koncert... Z całą pewnością zasługuje na miano biurzy piaskowej. Co najmniej.

Fixxxer
04.09.2009

Parapa parapa paha! What can I say? Najlepsza wyprawa w jakiej w życiu byłem. Powrócić należy do oczekiwania w kolejce - w pewnym momencie byłem w stanie stwierdzić, że nawet gdyby koncert się nie odbył nie żałowałbym, że przyjechałem tam ze Szczecina xD Banda wesołych kolorowych ludzi i my infantylni starcy czuliśmy się tam jak ryba w wodzie ;) niektórzy trafieni strzałą Paramora nawet za dobrze... ^^ Najlepsze momenty koncertu? oczywiście kontakt wzrokowy, przybita piątka z Hayley i Joshem, wyrwanie od technicznych setlisty i kostek do gitar. Trzeba przyznać, że i ekipa technicznych była bardzo miła. Sporym entuzjazmem przyjęła to, że przyjechaliśmy z Polski i na koniec dostałem kolejną kostkę przyniesioną gdzieś z otchłani sceny. Po 3 dniach moje gardło nie działa, ale już nie mogę doczekać się następnego koncertu, tylko czy będzie to koncert dla 200 osób? A może czas poszukać kolejnego filmiku z "hula hop"? xD

Arkapa
05.09.2009

To już 4 dzień po koncercie, a ja nadal nie mogę otrząsnąć się z tego dnia, który był jednym z najlepszych dotychczas :). Podróż na koncert minęła bardzo spokojnie i relaksująco, następnie oczekiwanie w kolejce przez kilka dobrych godzin wcale się nie dłużyło. Rzadko można spotkać tylu fajnych ludzi, zachowujących się normalnie, atrakcyjnych wizualnie z napisanymi markerem na nogach słowami: "PARAMORE, HAYLEY, JOSH" :). Sam koncert był bardzo dynamiczny, jeden wielki wybuch emocji i radości i po chwili koniec. Nie wiemy gdzie byliśmy, gdzie jesteśmy i gdzie mamy iść. Jedno jest pewne, nic już nie będzie takie jak było, bo koncerty to właśnie to, co jest dla nas najważniejsze. No i żeby było infantylnie na koniec... Hayley mnie oblała wodą ^^ xD

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com