OI VA VOI
05.10.2009
Brotfabrik
Frankfurt am Main
____________________

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
15.10.2009

Okazji do zaliczenia koncertu Oi Va Voi było w tym roku już kilka, ale za każdym razem los jakby odkładał to doświadczenie na później. Najpierw w maju był koncert na warszawskich juwenaliach - niefortunnie, dzień po koncercie Metalliki w Lipsku. Kolejna okazja nadarzyła się 3 września w Berlinie - co było z kolei zaraz po sekretnym koncercie Paramore w Monachium. Nieco podirytowany tą sytuacją doszedłem do wniosku, że nie ma się co aż tak ograniczać geograficznie. Bo w końcu nierzadko jest tak, że im dalej tym bliżej.

Okazało się, że w październiku zespół gra trasę klubową po Europie, w tym kilka koncertów w Niemczech. Logistycznie najlepszym rozwiązaniem okazał się koncert we Frankfurcie - dwa dni przed Green Day'em w Berlinie. Połączenia lotnicze idealnie współgrały z tym planem - w niedzielę, dzień przed koncertem wylot z Wrocka do Frankfurtu, a dzień później - we wtorek, przelot do Berlina.

Była to moja pierwsza wizyta we Frankfurcie. Najprawdopodobniej nie ostatnia. Miasto bardzo ciekawe, zdecydowanie inne od pozostałych niemieckich, jakie miałem okazję do tej pory zwiedzić. Sam koncert odbył się w klubie Brotfabrik - położonym z dala od centrum, w dzielnicy, chciałoby się rzec, mało "turystycznej". Ale nie ma się co dziwić - w końcu był to mały koncert, nastawiony głównie na lokalną publiczność. A że komuś chciało się przebyć ponad tysiąć kilometrów - to już inna sprawa.

Na miejscu zjawiliśmy się odpowiednio wcześniej, aby w spokoju wychylić pyszne pszenne piwo i wchłonąć niepowtarzalną atmosferę niepozornego klubu. Skromny, acz niezwykle klimatyczny wystrój, miła obsługa i fantastyczny posmak złocistego, acz tym razem trochę mętnego napoju, wprowadził nas w odpowiedni nastrój przed muzyczną ucztą.

Sala, w której odbywał się koncert, była bardzo kameralna. Po raz kolejny mieliśmy więc świetną okazję, by podziwiać wykonawcę dużego formatu w intymnej atmosferze - podobnie, jak to miało miejsce miesiąc wcześniej w monachijskim klubie Ampere. Ludzi też było stosunkowo niewiele, co pozwoliło bez problemu zająć strategiczne pozycje pod sceną i w pełnym komforcie chłonąć zarówno dźwiękowe, jak i wizualne aspekty koncertu.

Po krótkim czasie oczekiwania na scenie pojawili się muzycy. Bardzo fajnie, że był to niezależny koncert i nie trzeba było się męczyć podczas - na ogół niechcianego - supportu. Chociaż przy takim gatunku muzycznym mogłoby to się okazać zaskakująco miłe doświadczenie. Warto w tym miejscu nadmienić, że z lektury programu klubu wynikało, że organizuje się tam właśnie koncerty prezentujące szeroką pojmowaną "muzykę świata". Np. dzień wcześniej wystąpiła tam Yasmin Levy. Szkoda, że nie wiedziałem o tym wcześniej, bo można było przejść się na dwa koncerty, skoro byliśmy w mieście.

Koncert zaczął się dosyć spokojnie, bo od kompozycji Photograph z wydanego w tym roku albumu Travelling the Face of the Globe. Różnica polegała na tym, że na żywo wykonuję ją Bridgette - czyli główna wokalistka. Kawałek zabrzmiał świetnie, dając jednak dosyć mgliste pojęcie na temat tego, co będzie dalej, bowiem ogień rozniecany był na koncercie stopniowo.

Następnie usłyszeliśmy Waiting - niezwykle melodyjną kompozycję otwierającą ostatni album. Tutaj już znacznie większe pole do popisu mieli instrumentaliści i usłyszeliśmy wreszcie to charakterystyczne brzmienie Oi Va Voi. Zaczęło się robić naprawdę bujająco, a frankfurtowa publiczność z każdą minutą zdawała się bardziej odlatywać w magiczne brzmienia dobiegające ze sceny. Cokolwiek to znaczy.

Następnie powrót do przeszłości i Gypsy z pierwszego albumu, Laughter Through Tears. Ze zrozumiałych względów brzmiące inaczej, niż na płycie. W większości zaśpiewane przez Bridgette, ale z uwzględnieniem męskich chorków. Utwór poprzedzony klimatycznym intrem, szybko przechodzi do bardzo tanecznego groove, przy którym ciężko ustać w miejscu. Oi Va Voi rozkręcają się coraz bardziej, podobnie jak publiczność, radośnie klaszcząca w końcówce utworu.

Prawdziwa eksplozja nastąpiła dopiero na następnym kawałku, a był nim Long Way from Home. Bardzo koncertowy i taneczny kawałek, co więcej, w 100% "oivavoiowy". Szybkie tempo nie pozostawia obojętnym nikogo i nie pozwala ustać w miejscu, a melodyjne refreny aż proszą się, by śpiewać je razem z Bridgette. Przed rozpoczęciem kawałka usłyszeliśmy słowo powitania od Stephena. W kawałku wyjątkowo istotną rolę odegrała sekcja dęta. Podczas kilku ostatnich akordów zespół zaczął przyjemnie przyspieszać, co euforycznie nagrodziła brawami publiczność.

Następnie jeden z "hitów" z nowego albumu - czyli I Know What You Are. Tutaj Bridgette pokazuje swoje prawdziwe umiejętności wokalne. Na żywo śpiewa nieco inaczej niż na płycie, co nie oznacza, że gorzej. Przeciwnie, trudno nie zachwycić się jej znakomitą techniką. Spokojny początek może troszeczkę uśpić czujność, ale gdy tylko wchodzi perka, nogi znów same zaczynają się ruszać. No i po raz pierwszy możemy usłyszeć wokal Stephena w pełnej krasie. Człowiek zaczyna się zastanawiać, kto tak naprawdę jest liderem w tym zespole. Odpowiedź jest bardzo prosta - ale o tym może na koniec.

W tym kawałku muzycy pokazali także, że są twórczy także po wyjściu ze studia, tak więc zaprezentowana wersja utworu różniła się znacznie pod względem aranżacji od tej, którą znamy z krążka. Nieco więcej wstawek instrumentalnych to to, co świetnie sprawdza się podczas energetycznych scenicznych wyczynów.

Po spokojniejszej końcówce do mikrofonu znów podszedł Stephen i zapowiedział w swojej dłuższej wypowiedzi kolejny utwór - S'brent. Tutaj część "wokalno-piosenkowa" robi na mnie zdecydowanie mniejsze wrażenie, ale monumentalna, chciałoby się rzec, epicka część instrumentalna, z po raz kolejny wiodącymi instrumentami dętymi, nie pozostawia żadnych wątpliwości, że byłaby to ogromna strata, gdyby zabrakło tego tytułu w setliście.

Najjaśniejszy moment występu jednak miał dopiero nadejść. A była to znakomita, prawie 8-minutowa wersja utworu Crimea, nagranego jeszcze na poprzedzający prawdziwy płytowy debiut Oi Va Voi mini-album Digital Folklore. Tutaj główne skrzypce (dosłownie i w przenośni) grała Anna Phoebe, która literalnie skradła scenę po tym, jak Bridgette usunęła się na dalszy jej plan. Takiego występu jeszcze nie widziałem. To był show z prawdziwego zdarzenia. Najpierw epickie (tutaj to słowo jest jak najbardziej na miejscu) intro w wykonaniu samej Anny Phoebe, później dołączyła cała reszta składu, narzucając upbeatowe tempo całości, które znamy z płyty. Tutaj jednak w wersji zdecydowanie bardziej "żywej", chciałoby się rzec "ludzkiej", wręcz rockowej; w przeciwieństwie do bardziej nowoczesnej, elektronicznej wersji płytowej. Oto Oi Va Voi w swoim najbardziej klezmerskim wydaniu, na absolutnie mistrzowskim poziomie. Całość podlana sosem nadającym lekko erotycznego posmaku, a to głównie za sprawą zarówno aparycji, jak i póz, jakie przybierała gibka skrzypaczka na scenie. Był to jeden z absolutnie topowych "performances" scenicznych, jakie widziałem w całym swoim życiu. Żywe melodie wbijają się w głowę i nie opuszczają jej bardzo długo; a ile razy słyszy się nagranie, powracają obrazy z tego pamiętnego występu. I chociaż nie da się zaprzeczyć, że to Anna Phoebe rządziła sceną, każdy miał swój krótki "solo spot": Steve na klarnecie, David na trąbce, Lucy na basie i Nik na gitarze. Josh trzymał mocno twardo osadzony groove, stopniowo przyspieszając i, chciałoby się rzec, "rozkręcając imprezę". Euforyczna reakcja publiczności nie pozostawiła żadnych wątpliwości, że był to jeden z najbardziej spektakularnych występów, jakie widzieli.

Następnie muzycy trochę zwolnili tempa, grając Every Time. Spokojny początek utworu, śpiewany przez Stephena, to zaledwie skromny wstęp do nieźle bujającego zakończenia. Najlepszy jest zdecydowanie moment, w którym z wokalem powraca w glorii i chwale Bridgette. Kawałek umiejscowiony jest w setliście w idealnym spocie, pozwalając czarnoskórej wokalistce nieco ochłonąć po intensywnym początku.

Następnie kolejny "przebój" z nowej płyty, czyli Foggy Day. Jeden z tych kawałków, które pokazują, jak świetni songwriterzy są w Oi Va Voi. To przecież znakomita piosenka popowa w najlepszym tego słowa znaczeniu (!). Ale za to w jak oryginalnym ujęciu instrumentalnym. Solowe partie klarnetu robią olbrzymie wrażenie i świetnie uzupełniają nieco ascetycznie brzmiącą podczas zwrotek gitarę. Bridgette po raz kolejny oczarowuje niepowtarzalną barwą swojego głosu. Podczas drugiej zwrotki dołącza się także trąbka, nadając brzmieniu tak pożądanej głębi. Tutaj nie ma przypadkowości. To jest świetnie napisana, bardzo przemyślana kompozycja, do której aż chce się powracać.

Ze spokojnego Foggy Day zespół płynnie przeszedł do stareńkiej kompozycji 7 Brothers, znanej zarówno z Digital Folklore, jak i Laughter Through Tears. Nadeszła pora na kolejne instrumentalne popisy zespołu, tym razem w nieco bardziej, może nie tyle smutnym, co refleksyjnym ujęciu. To już nie ta radosna "młócka", którą słyszeliśmy w Crimei. To nieco głębsze melodie, które podsyłają przed oczy różne obrazy, którym może być nieco daleko od sielanki. Takie przynajmniej ja mam skojarzenia, gdy słyszę charakterystyczne melodie "Siedmiu Braci".

Następnie usłyszeliśmy chyba najbardziej przebojowy, tytułowy kawałek z ostatniej płyty. Po raz kolejny ciekawie zaskoczyła aranżacja, wzbogacona o inne melodie grane przez sekcję detą. Niesamowita dynamika, i wręcz rockowa aranżacja definitywnie rozkręciłą zgromadzoną w Brotfabrik publikę.

Następnie klasyka, jeden z najlepszych kawałków z pierwszej płyty - Ladino Song. Byłem bardzo ciekaw, jak zabrzmi z głosem Bridgette. Słyszałem co prawda jakieś słabe nagrania video na youtube, ale wiadomo, nie robią one sprawiedliwości, że się tak po amerykańsku wyrażę. Był to jeden z tych utworów, na które najbardziej czekałem i nie zawiodłem się. Bridgette stanęła na wysokości zadania, ubarwiając kawałek swoim wokalnym stylem, zwłaszcza w znakomitych refrenach. Instrumentalna część oczywiście nie mniej ważna niż w innych kompozycjach, nie zawiodła. Utwór zagrany szybciej niż na albumie, ale na koncertach to przecież jest normą. Nie mogę się doczekać, gdy znów usłyszę go na żywo. W końcówkę została zaangażowana publika - a konkretniej do klaskania, i to nieco bardziej skomplikowanego niż na cztery czwarte hehe. Fajny był to moment - w zasadzie tylko Bridgette i publiczność.

Po Ladino Song przyszła pora na kolejny stary hit z pierwszej płyty - Yesterday's Mistakes. Ten również zabrzmiał świetnie z Bridgette na wokalu. Stare kawałki zupełnie nie odstają poziomem od nowych, zdają się być wręcz napisane pod jej głos. W Yesterday's Mistakes sporą rolę miał ponownie Steve, popisujący się swoim specyficznym wokalem, śpiewający niektóre partie w duecie z Bridgette. W środku utworu Anna Phoebe zagrała krótkie solo na swoich skrzypcach.

Główny set zamknął kolejny świetny kawałek z Travelling - czyli Dusty Road. Tutaj mieliśmy bardzo fajną zabawę z publicznością, polegającą na tradycyjnym powtarzaniu wokaliz za Bridgette. Oryginalne brzmienie i upbeatowe tempo wprawiło publiczność w świetny nastrój i wywołało falę niekończących się owacji, które zwabiły zespół z powrotem na scenę, by wykonać dwa bisy.

Pierwszy z nich był zaskakujący dla kogoś, kto był pierwszy raz na koncercie Oi Va Voi - czyli w tym przypadku także mnie. Był to mianowicie utwór z Pulp Fiction. Świetnie wykonany, brzmieniowo dosyć wierny oryginałowi, chociaż przyprawiony delikatnie oivavoiową stylistyką. Świetna niespodzianka - w mig porwała publiczność, która była gotowa na świetną zabawę przy ostatnim kawałku wieczoru - prawie 10-minutowej wersji Refugee, zawierającą licznę solówki, także tą na perkusji :). Nie zabrakło oczywiście wspólnego śpiewania refrenów z publicznością.

Po koncercie udało mi się zaprzyjaźnić z całym zespołem, który był pod olbrzymim wrażeniem, że komuś chciało się przybyć tyle kilometrów specjalnie na ich koncert. Lucy Shaw była zaskoczona, że pamiętałem ją jeszcze z czasów, gdy grała z Katie Melua. Josh był cały uradowany, że nazywa się tak, jak miasto, z którego pochodzę. Spotkanie zostało przypieczętowane wspólną fotką, którą podziwiać możecie w galerii :).

Był to jeden z lepszych koncertów, na których byłem. Warto było się przelecieć do Frankfurtu, by zobaczyć Oi Va Voi po raz pierwszy w tak małym miejscu, w tak intymnej atmosferze. Tylko wtedy muzycy mogą nawiązać prawdziwy kontakt z widownią, chciałoby się wręcz powiedzieć, że jest to unikalny rodzaj "więzi". Gdy publiczność jest na wyciągnięcie ręki i odwrotnie... Zespół dał świetny występ, pokazując, że są równie dobrzy na żywo, co na albumach, jeśli nie lepsi. Co ciekawe, nie zagrali ani jednego utworu z drugiej płyty. Większość repertuaru stanowiły kompozycje z Travelling the Face of the Globe (co jest zrozumiałe, gdyż trasa promuje właśnie tą płytę), największe hity z pierwszej płyty i rewelacyjna instrumentalna Crimea z Digital Folklore. Co ciekawe, ten zespół nie ma lidera. Rola każdego muzyka w tym 7-osobowym składzie jest prawie równie ważna. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że to Bridgette, jako główna wokalistka, wysuwa się na pozycję lidera. Szybko jednak można zmienić zdanie, bądź to będąc pod wrażeniem wokalnych popisów Stephena, bądź iście ekwilibrystycznych wyczynów Anny Phoebe. Co jednak najważniejsze, zespół w mistrzowski sposób łączy ze sobą przeróżne, pozornie trudne do pogodzenia ze sobą gatunki muzyczne. Wszystko jest świetnie wyważone. Mamy elementy muzyki świata, głównie klezmerskiej, ale także latynoskiej i tak pożądanych przeze mnie brzmień orientalnych. Mamy jazzową improwizację, rockową energię, popowe melodie, dance'owy beat. Każdy, kto po prostu lubi dobrą muzykę, znajdzie tu coś dla siebie. A jeśli lubi wszystko to, o czym wspomniałem wcześniej - będzie się czuł podczas koncertów OVV jak ryba w wodzie, tak jak ja.

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com