HEY
12.12.2009
WFF
Wrocław
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
22.01.2010

Tym, co zawsze odróżniało koncerty Hey od innych rodzimych wykonawców, był ich zawodowy, wręcz światowy poziom. Dlatego kilka lat temu gotów byłem jeździć za zespołem po całej Polsce, chłonąc tą zawodową jakość całymi litrami. Dziś sprawy wyglądają trochę inaczej. Światowy poziom odnajduję na zagranicznych koncertach, a spotkania z Hey'em odbywam jedynie w rodzimym Wrocławiu, czyli w najlepszym wypadku dwa razy do roku.

Tak się jednak złożyło, że w tym roku zespół nagrał i wydał nową płytę. Płytę, która po raz pierwszy prezentuje światowy poziom, zarówno pod względem muzycznym, jak i realizatorskim. Pomyślałem więc, że i na żywo będą musieli zaprezentować się w (jeszcze bardziej) wyjątkowy sposób, by temu poziomowi dorównać. Specjalnie przed koncertem nie oglądałem nagrań na youtube, żeby nie popsuć sobie niespodzianki. Słyszałem jedynie opinie, po których miałem pewne oczekiwania. I nie zawiodłem się.

Nie specjalnie ciągnęło nas do WFF na supporty. Chociaż nie tak dawno temu, przed Happysadem zaprezentował się całkiem ciekawy zespół żeńsko ufrontowiony, który miałem sprawdzić i zapomniałem to uczynić i właśnie teraz sobie przypomniałem. Ale to później. W każdym razie gdy zjawiliśmy się na miejscu, grał jakiś zespół ufrontowiony za pomocą jakiegoś płaczliwego faceta. Brzmiało znajomo... "To Myslovitz?" pomyślałem. Prawda nie leżała daleko. To był nowy projekt kolesia z Myslovitz. To znaczy tak mi się wydaje, że tak słyszałem, bo niestety zespół ten wywołuje we mnie zbyt duże pokłady ignorancji, by być czegokolwiek na ten temat pewnym. Przejdźmy więc może do następnego akapitu.

Już scenografia zwiastowała jakąś niespodziankę, jeszcze zanim uruchomione zostało światło. Umieszczone przestrzennie na tablicach grafiki nawiązujące do okładki nowej płyty (alfabet Morse'a) wywoływały pewien niepokój. Niepokój, który jest uczuciem numer jeden, towarzyszącym mi przy odsłuchiwaniu utworu numer jeden z MURP, czyli Vanitas, od którego również zaczął się koncert. Kawałek ten pełnił zarazem rolę intro. Pierwsze 2 i pół minuty puszczone zostały bowiem z taśmy i w ten sposób zaprezentowała została cała część "piosenkowa". W międzyczasie na scenie pojawili się muzycy i zaczęli grać na żywo dopiero końcowy, "dyskotekowy" motyw; ale zamiast kilkunastu sekund, trwający kilka dobrych minut; niezwykle umiejętnie zmieniając jego intensywność. Muzyki tu niewiele, ale odpowiednie operowanie dynamiką i początek świetnego świetlnego show sprawił, że człowiek w ogóle nie czuł się znudzony. Mało tego, ciężko wyobrazić mi sobie lepszy początek takiego koncertu. Rzecz absolutnie fenomenalna, tym bardziej, że wywracająca do góry nogami dotychczasowe pojęcie o tym, jak powinien wyglądać koncert Hey. Jeśli ktoś nie miał okazji zaznajomić się z nową płytą, a tylko przyszedł na koncert, pewnie przetarł sobie na wylot oczy ze zdumienia. Ale czy takie osoby w ogóle istnieją? Pominąć tak fantastyczną płytę, to byłby grzech. Zresztą, po entuzjastycznej reakcji znaczącej części publiczności wnioskować można było, że doskonale wiedzą, co się dzieje, i - mało tego - ta "nowa jakość" im się zdecydowanie podoba.

Po tym jakże "komercyjnym" wstępie na scenie pojawiła się ciepło przyjęta przez wrocławską publiczność Kasia i usłyszeliśmy Umieraj Stąd. O ile po Vanitas trudno jeszcze było ocenić, jak muzycy poradzą sobie z, wbrew pozorom, nie tak łatwymi do odegrania na żywo utworami z MURP, tak drugi kawałek rozwiał wszelkie wątpliwości. Zawodowe brzmienie, różniące się od tego na albumie, co normalne, ale wcale nie mniej pełne. Spora w tym zasługa nowego klawiszowca w składzie - znanego skądinąd Krzyśka Zalewskiego, który wspierał Kasię także wokalnie, jako tzw. chórzysta.

Następnie usłyszeliśmy Fazę Delta i już jasne było, że tego wieczora dostąpimy zaszczytu usłyszenia MURP-a w całości. Nie mogłem pozbierać się z radości, gdyż to, czego doświadczałem, brzmiało i wyglądało po prostu przepysznie. Zadowolony nawet byłem z faktu, że nie stoję pod samą sceną, bo nie sposób byłoby docenić świetnie przygotowany show wizualny. Na umieszczonych przestrzennie ekranach odtwarzane bowiem były bądź to surrealistyczne wizualizacje, bądź krótkie filmiki. Wszystko świetnie zsynchronizowane z muzyką i znakomicie podkreślające jej unikalny nastrój. Naszła mnie nawet dosyć kuriozalna myśl, że w pewnym sensie żałuję, że jestem dokładnie między koncertami Paramore! Dlatego, że ten koncert zasługuje na to, by przez dłuższy okres mieć w pamięci tylko jego. A tutaj nie było to możliwe, gdyż ze zrozumiałych względów inne emocje szargały zgalaretowaciałym mózgiem. Mało tego, jeszcze zanim ten koncert się na dobre zaczął, zapragnąłem pojechać na jeszcze jeden, zupełnie jak to miało miejsce u początków mej przygody z Hey'em, w zamierzchłych czeluściach czasowych Roku Pańskiego 2006.

Po nieco mniej przeze mnie lubianej Fazie Delta (aczkolwiek będącej równie istotnym elementem układanki, jaką jest MURP, co każda z 9 pozostałych piosenek), przyszła pora na Piersi Ćwierć. I tutaj dopiero ta płyta rozkręca się na dobre. Absolutny geniusz kompozytorski i realizacyjny, również w wersji na żywo. Jesteśmy w innym świecie, w którym nie panuje podział na radość i smutek; gdzie skrajne emocje mieszają się w przedziwnych proporcjach, powodując zupełnie nowy stan, którego nie da się nazwać za pomocą ograniczonego słownika słów, których przywykliśmy używać. Jak po zażyciu środków odurzających, trwamy jednak w tym nierozumianym przez nas stanie i nie mamy ochoty z niego wychodzić.

Potem bodaj jedyna piosenka na albumie, przywodząca na myśl "starego" Hey'a. Przy czym używam tu słowa "starego" z przewrotną premedytacją, gdyż przy MURP faktycznie wszystko, co było dotąd wydane, można uznać za "stare", łącznie z Echosystemem i Unplugged. Chiński Urzędnik Państwowy w sensie aranżacyjnym wydaje się być kalką A Ty?, ale to zupełnie inny poziom. To piosenka o przejmującej głębii, opowiadająca o powszechnym i banalnym problemie w sposób tak niebanalny, jak tylko jest to możliwe spod pióra Nosowskiej. Muzycznie także temu utworowi najbliżej klasycznej, melodyjnej rockowej piosence, z łatwo wpadającymi w ucho refrenami. No i Kasia momentami tutaj naprawdę śpiewa, co zdarza jej się wcale nie tak często. Nie krzyczy, nie piszczy, tylko właśnie śpiewa.

Wysoki poziom podtrzymuje tytułowa kompozycja, czyli Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! Wiem, ten tytuł może być bardziej zniechęcający niż okładka Death Magnetic. Negatywnym infantylizmem wręcz odpycha na kilometr. Nic bardziej mylnego! I tu myślę tkwi też przewrotność członków zespołu Hey. Tranzytem do Niebytu byłoby może tytułem bardziej adekwatnym, biorąc pod uwagę treść płyty, ale oni byli zawsze "na bakier" z wymyślaniem tytułów i chyba nie chciano z tego przyzwyczajenia zrezygnować tutaj. To, co mnie się najbardziej podoba w tytułowym utworze, to wcale nie chaotyczno-wariackie refreny. To będąca w mojej opinii sercem całej płyty końcowa część instrumentalna i chyba najbardziej wyczekiwany przeze mnie moment koncertu. Krótkie, precyzyjnie oszczędne solo na klawiszach, jest kwintesencją tego, co ważne na całej płycie. Przychodzi bowiem po tym _prawie_ wesołym refrenie, a jest czymś dokładnie odwrotnym. Jest jakby przedłużeniem tego niepokoju, który kiełkował w Vanitas.

Potem coś, co zaczyna się trochę bardziej klasycznie - Stygnę i gitara akustyczna. Kolejna przejmująca kompozycja, z najbardziej chyba charakterystycznym motywem basowym, który wwierca się w mózg i nie chce go opuścić. Bas Jacka to jedno, nie można jednak nie wspomnieć o grającym ładnie palcami Żabie. I pomyśleć, że niektórym mało gitar na płycie. No cóż...

Następnie lubiane Boję się o nas, chyba ze względu na ponownie silnie naznaczone walory piosenkowe. Po raz kolejny gorzka reflesja, trudno się nie zastanowić przez chwilę nad tym, o czym śpiewa Kasia. W dodatku, podobnie jak na całym albumie, refleksja znakomicie podkreślona muzyką.

Kto tam? Kto jest w środku? to pierwszy singiel z płyty, który od samego początku nie przypadł mi do gustu. Koncert nic w tej materii nie zmienił. Nadal uważam to za jedyny słaby punkt płyty. Chociaż nie można odmówić utworowi pewnego specyficznego uroku na żywo... Jednak urok ten nie do końca do mnie przemawia. Ludzie na koncercie przywitali go jednak ciepło i się dobrze bawili.

Nadeszła pora na fenomenalny koniec tej części koncertu - czyli Nie Więcej..., którym Hey wybił się na absolutnie inny poziom. Podobnie jak na płycie, na żywo kawałek został wykonany jedynie przy akompaniamencie klawiszy. Ciężko było powstrzymać ciary na plecach.

Jak dla mnie, w tym momencie koncert mógłby się skończyć. Byłby trochę krótki, ale nie ośmieliłbym się na to narzekać. Materiał z MURP-a stanowi zwarta, spójną całość i jest bardzo smakowitym daniem dla wszystkich zmysłów. Hey jednak nigdy nie idzie na łatwiznę i dostaliśmy całkiem solidny zestaw starych piosenek, jakby na pocieszenie dla tych, którzy do MURP-a przekonać się jakoś nie mogą.

Usłyszeliśmy więc Cudzoziemkę, Mukę, W Imieniu Dam, Cudownie, Wczesną Jesień, Heledore, Że i Antibę. Ale tak jak wspomniałem, ta część koncertu mogłaby się nie odbyć. Nie wzbudziła we mnie takich emocji, jak pierwsza. No dobra, dobrze było usłyszeć Cudownie (płytę Ho nadal uważam za najlepszą w dorobku Hey, ale zaraz za nią jest właśnie MURP), Wczesną Jesień (z fajnymi chórkami Krzysia) i dawno nie grane Że. W dodatku praktycznie wszystkie kawałki zaprezentowane zostały w odświeżonych wersjach, dzięki czemu bardziej przystawały do materiału z MURP. Największym zaskoczeniem była chyba Antiba, bo takie Heledore Babe w wersji "disko" słyszeliśmy już wiele razy...

Na bis zespół wykonał zawsze sprawdzające się na żywo Missy Seepy, bardzo odświeżone Je-łe (na tyle, że z początku nie rozpoznałem utworu!), genialne jak zwykle Angelene i jedyny prawdziwie rockowy tego wieczoru kawałek, czyli Luli Lali. Ale czymże jest rock? Jeśli bezmyślnym jazgotem wzmacniaczy, do których podłączona jest koniecznie elektryczna gitara, to ja nie chcę być fanem tak pojmowanego rocka. Ale wydaje mi się, że rock to coś więcej... I właśnie tym "czymś więcej" jest Hey.

Jednym z nielicznych (a może jedynym?) polskich zespołów, które jak na prawdziwego artystę przystało, nie boją się zupełnie odciąć od swoich dotychczasowych dokonań i dokonywać poszukiwań w zupełnie nowych sferach. Poszukiwań udanych. A nie zawsze tak było, ktoś może powiedzieć, że początki tego "nowego, elektronicznego" Hey'a mieliśmy już w 2003 roku na music.music. Taa... To zupełnie nie ten poziom. Dość powiedzieć, że z rzeczonej płyty kojarzę może ze 3-4 utwory... Tymczasem MURP - to w całości dzieło wybitne, tak na longplay'u, jak i na żywo. No, może z wyjątkiem pierwszego singla :)

Byłbym zapomniał. Do i tak obszernej listy zalet koncertu należy dodać jeszcze dwie: nie było Teksańskiego ani Zazdrości :)

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com