METALLICA
16.06.2010
Bemowo Airport
Warszawa
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
19.06.2010

Utrzymanie rąk na klawiaturze sprawia mi pewną trudność. Można pokusić się o stwierdzenie, że pisanie tego tekstu sprawia mi ból. Fizyczny. Minęły już trzy dni od Sonisphere na warszawskim Bemowie, a ja nadal czuję w mięśniach rąk i nóg, żebrach i karku, że tam byłem. Czy ja już jestem taki stary, czy może ten koncert faktycznie był tak cholernie dobry?

Miało mnie tam nie być. Podczas kiedy cała Europa podnieciała się myślą o pierwszej w historii wspólnej trasie wielkiej czwórki thrash metalu, ja irytowałem się niedorzecznymi cenami biletów i mało interesującym mnie line-upem. Nie bez znaczenia był też fakt, że w ciągu dwóch ostatnich lat widziałem Metallikę już 5 razy i może troszeczkę się tym zmęczyłem. Ostatecznie postanowiłem pierwszy raz w historii olać koncert teoretycznie najważniejszej dla mnie kapeli w moim własnym kraju.

Zresztą na brak wrażeń w tym miesiącu i tak narzekać nie mogłem. Gabriella Cilmi, Al Di Meola, Paramore i Green Day - czy w kalendarzu naprawdę było miejsce na jeszcze jeden - i to wcale nie tak mały - koncert? Zwłaszcza w sytuacji, gdy harmonogram moich zawodowych spraw jest tak napięty, że tak naprawdę powinienem zrezygnować ze wszystkich tych wyjazdów?

Cóż to za głupie pytanie :). Są w naszym życiu przyjaciele, których nigdy się nie ignoruje i są też zespoły, na które zawsze da się pojechać. Zwłaszcza, kiedy pomóc chce nam w tym PP. I tak oto w nocy bezpośrednio poprzedzającej to wydarzenie zjawił się u mnie Jaro z prośbą o nocleg i wiadomością, że rano wyjeżdża do Warszawy. A do tego ma wolne miejsce w samochodzie... Krótka wizyta na Allegro i bilet pod scenę (tzw. Golden Circle) kupiony po NORMALNEJ cenie - dla chcącego nic trudnego.

Trochę się nawet podjarałem, więc w nocy za bardzo sobie nie pospałem. Poza tym zaplanowaliśmy pobudkę o 6.00 rano, więc też w sumie czasu na to zabrakło. Ale co tam - w końcu to Metallica :). Na rogatki miasta dojechaliśmy w okolicach południa, jednak przewalenie się na lotnisko zajęło nam prawie kolejne 3 godziny. Wreszcie koło 15 byłem na miejscu, gdzie dołączyłem do Fixxxera i od tej pory pozostało już tylko delektować się festiwalem.

Gdy doszliśmy po raz pierwszy pod scenę, grał akurat Behemoth (aka Behimot). Koncert był tak ciekawy, że postanowiliśmy usiąść sobie na trawce w słoneczku i spożyć paróweczki. Potem zaczął się Anthrax, który był tak ciekawy, że postanowiliśmy wyjść z GC i pospacerować trochę po terenie lotniska. A było co zwiedzać - wesołe miasteczko i wystawa samochodów i motocykli. Chcieliśmy pójść na autodrom ale te 10 zł już lepiej było widać na warszawskie piwo :).

Pod scenę wróciliśmy na koncert Rudego. Jakby nie było, to część Metalliki. Plus dla niego że wylazł na scenę w białej, infantylnej koszuli. Poza tym trochę już starawy ten MegaDave - śmiesznie mu się policzki zapadają. James się bardziej męsko starzeje. To wszystko, co zapamiętałem z koncertu Megadeth. Chociaż miło było usłyszeć Symphony of Destruction - jedyny kawałek, który kojarzyłem.

Po MegaDejwie poszliśmy sobie na drugą stronę GC, bo tam było cieplej w słoneczku. Wypatrywaliśmy jakichś ładnych pań, niestety wśród 80 tysięcy ludzi, spotkaliśmy 5 w miarę atrakcyjnych dziewczyn. Trochę tak mało infantylnie. Jeden jedyny raz zrobiło się naprawde infantylnie, kiedy tuż przed koncertem Slayera na telebimie poleciał teledysk do Crushcrushcrush. W mig zerwaliśmy się z mięciutkiej trawy by się pobawić przy dobrej muzyce, chyba jednak byliśmy jedynymi dwoma osobami na całym obiekcie które się tak zachowywały. Odstraszaliśmy nawet znajomych, którzy podchodzili się z nami witać, ale po chwili uciekali, udając, że spieszą się do tła-tła. Nie wytrzymali tego naporu infantylizmu.

Zaraz potem Slayer - idealna okazja, by wrócić na trawkę i w spokoju wyżłopać Gatorade'a i zjeść ostatniego batonika, który po tylu godzinach w mojej kieszeni przypominał już baton zupełnie innego kalibru. Gdzieś tam spotkaliśmy jeszcze czerwonego z wrażenia Amat3ura, który właśnie wyszedł z M&G. A także różową od swojej bluzki Monicę - którą zawszę miło spotkać przy każdej metallikowej okazji.

Kiedy Slejer_kurwa zakończył swój występ, nadszedł czas, by wbijać pomału pod scenę. Ku mojemu zaskoczeniu, poszło zaskakująco łatwo. Gdy zaczynało się Ecstasy of Gold, byliśmy już mniej więcej w 5 rzędzie, dokładnie między mikrofonem Roba a Jamesa. Niestety, sporej wielkości odsłuch zasłaniał mi prawie całą perkusję Larsa, a to w końcu najważniejszy dla mnie obiekt na całej scenie.

Trzeba przyznać, że atmosfera była podniosła. Fakt, że przed chwilą wystąpiły 3 inne legendarne metalowe zespoły, zrobił swoje. To zupełnie co innego niż zalew tych nowych badziewiastych zespołów pokroju Slipknota. Jednak widać było, że ludzie przyszli tam przede wszystkim na Metallikę. Zrobiło się bardzo gęsto w GC, a gdy obracało się głowę do tyłu, ciężko było dostrzec koniec tłumu ludzi. Robiło to spore wrażenie - prawie jak Moskwa '91.

W końcu Ennio Morricone zamikł i na scenie klasycznie pojawił się rozochocony Lars wyrzucając w powietrze plastikowy kubek z cieczą i już po chwili słyszymy nabicie i leci intro do Creeping Death. Co tu dużo mówić, mój ulubiony otwieracz - jak dla mnie każdy otwarty koncert Metalliki powinien się nim zaczynać. Bez żadnych dodatkowych intr i przeciągania, wskakujemy prosto w akcję.

Młyn zrobił się jak zwykle przyzwoity, ciężko było oddychać. Oczywiście nie byłem tym faktem zaskoczony, ale po chwili zacząłem się zastanawiać, po co w sumie pchałem się tak blisko sceny. Ciężko nawet rękę dłużej utrzymać w powietrzu, Larsa prawie nie widać, dźwięk nie do końca zbalansowany (chociaż rzecz jasna znacznie lepszy niż na supportach) no i trzeba się wysilić, by uszczknąć trochę tlenu dla siebie. To wszystko sprawiło, że podczas Bellz postanowiłem się cofnąć kilka metrów, bo w końcu to ma być zabawa. I tak było już idealnie - mniej więcej w połowie połowy GC (bo ten był dodatkowo przedzielony w środku barierką), dobry widok na całą scenę, w tym Larsa, dużo więcej swobody i powietrza i idealny dźwięk.

Po Bellz poszedł Fuel i już wiedziałem, że Lars przy układaniu setlisty nie sugerował się tą z Chorzowa 2004. Co niestety oznaczało ryzyko powtórek i tak też było. Zaraz po Fuelu usłyszeliśmy The Four Horsemen - kolejny kawałek obecny na wspomnianym gigu.

Na szczęście Fade to Black w pełni wynagrodziło mi ten odrobinę rozczarowujący początek. Raz, że ulubionej piosenki nigdy się nie ma dosyć, dwa, że przy tym nagłośnieniu wrażenie jest nie do opisania, trzy, że w tej wersji jeszcze na żywo przeze mnie nie słyszany. Bo teraz James posiłkuje się tu w zwrotkach gitarą akustyczną, tak jak to dotychczas robił wyłącznie w The Unforgiven. Brzmiało to wszystko rewelacyjnie i znacznie lepiej, niż na średnio zmiksowanych livemetkach. Moc, ciary, wilgotne oczy - choćby dla tych 7 minut warto było się przejechać na Bemowo.

Po Fade jeźdźcy schodzą ze sceny i słychać bicie serca. To intro do Life - z dosyć świeżą animacją na telebimie, która całkiem przypadła mi do gustu, chociaż nic wyrafinowanego treściowo sobą nie reprezentuje. Ale fajnie komponuje się z klimatem koncertu open-air i klimatem Death Magnetic. Po Life poszło nie Line, ale Cyanide - tak jak to dzieje się obecnie na drugim halowym gigu granym w danym mieście. Fajnie - Cyjanek sprawdza się na żywo znacznie lepiej niż Line, można sobie poskakać i pośpiewać. No i rewelacyjnie brzmi na stadionowym nagłośnieniu.

Potem Sad, którego nie dzierżę w domu, ale na koncercie jest zawsze mile widziany. Cóż za walec. James dedykował go pozostałym zespołom, podkreślając rangę tego koncertu. Po tej dawce ciężkości przyszedł czas na kolejną balladę - i tu poleciało Sanitarium, co świadczy o tym, że Lars także niespecjalnie wziął sobie do serca setlistę z Chorzowa 2008. Chociaż bardziej prawdopodobne jest, że to po prostu stały element setlisty ze względu na trasę.

Prawdziwym hilitem wieczoru był All Nightmare Long - pierwszy z dwóch kawałków w setliście nigdy wcześniej przeze mnie nie słyszanych na żywo. Prawie 10 minut czystego thrashu, znakomicie pasował ten kawałek do atmosfery festiwalu. Trzeba podkreślić w tym miejscu, że Life i Cyanide nie wywołały tak żywiołowej reacji fanów, jak stare kawałki. Ale na ANL wszyscy świrowali pawiana tak, jakby to był kawałek z jednej z pierwszych płyt. Dodatkową ciekawostką był fakt, że przez cały utwór na telebimie pokazywani byli fani.

Potem kilka standardów - na One i Masterze to się nawet troszeczkę wynudziłem. Blackened podsycił nieco atmosferę, by potem dać chwilę wytchnienia przy Nothingu. Którego było bardzo miło usłyszeć również po raz pierwszy na żywo w odświeżonej aranżacji brzmieniowej.

Bez Sandmana nie wyobrażam sobie otwartego koncertu Metalliki i chociaż w domu się już do niego nie wraca, na koncercie zawsze działa. Tak samo jak zamykający całość Seek, ale zanim to nastąpiło, przyszedł czas na dwie niespodzianki - coverową i old-schoolową.

W slocie coverowym można się było spodziewać prawie wszystkiego, a otrzymaliśmy Stone Cold Crazy, które wprawdzie słyszałem na żywo już 3 razy (Wiedeń 2007, Berlin i Londyn 2008), to przywitałem je z otwartymi ramionami, gdyż ostatnimi czasy słucham dużo Queen. Natomiast w slocie old-school jedyne dwa kawałki, których jeszcze nie mam zaliczonych, to Hit the Lights i Phantom Lord i ku mojej wielkiej radości poleciał właśnie ten pierwszy. No to się zaczęła rzeźnia. Wstąpiła we mnie taka energia, jakby koncert dopiero co się zaczął, myślałem że podczas refrenów zedrę sobie gardło, a podczas końcowego solo o mało nie odpadła mi głowa. Było grubo.

Niby tylko dwa "dziewicze" kawałki, niby z każdym koncertem coraz bardziej dostrzegalna rutyna (naprawdę, względem One i Mastera ciężko dobierać mi słowa inne niż "nuda"), a jednak koncert ten był wyjątkowy - atmosfera wielkiego metalowego święta (wielka czwórka po raz pierwszy w historii na jednej scenie) udzieliła się nawet takiemu metalowemu sceptykowi, jak mnie. Każdy pewnie liczył po cichu na to, że w którymś momencie na scenę wyjdzie Dave i zagra coś z chłopakami, ale i tak było pięknie. Jak zwykle doskonałe nagłośnienie, którym jako audiofilski aspirant nigdy nie potrafię się nasycić jest jednym z największych plusów każdego koncertu Metalliki. Ale tym razem było wyjątkowo głównie ze względu na niesamowitą liczebność fanów - wg metontour było ich ponad 81 tysięcy! To wynik zaiste imponujący - nawet podjarany James kilkakrotnie podkreślał ze sceny, jak pieknie to wygląda, gdy nie widać końca tłumu. A taką małą wisienką na torcie był Rob stawiający coraz śmielsze kroki w nauce języka polskiego. Tym razem po gigu powiedział, że było "ZAJEBISZCIA!" I ja się pod tym podpisuję.

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com