PARAMORE
26.06.2010
Parc Des Princes
Paryż
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
20.08.2010

Paramore i Green Day na jednej scenie? Gdy tylko dowiedziałem się, kto będzie supportował punkowe trio z Kalifornii na koncercie w Paryżu, nie miałem żadnych wątpliwości, że należy zaopatrzyć się w bilety. W końcu, jak często nadarza się okazja, by dwa ulubione zespoły zagrały po sobie na tej samejimprezie?

Miejsce także wydawało się idealne, gdyż w Paryżu jeszcze nie byliśmy, a od dłuższego czasu chcieliśmy zaliczyć stolicę żabojadów. Zebranie większej ekipy i wynajęcie przytulnego mieszkanka niedaleko centrum okazało się idealnym uzupełnieniem koncertowej przygody.

26 czerwca w Paryżu było bardzo gorąco. Nie, to za mało powiedziane. Było nieprawdopodobnie wręcz upalnie. Nienajlepsza pogoda na spędzenie dnia w kilkudziesięciotysięcznym tłumie... Ale nie takie rzeczy się przeżywało. Wyposażeni w zapasy napojów izotonicznych i batonów udaliśmy się z rana pod słynny stadion Parc Des Princes. Podążyliśmy w kierunku wejścia, którym wpuszczane miały być osoby z biletami na płytę. Widok absolutnie braku ludzi pod owym wejściem był zbyt podejrzany, by w niego uwierzyć. Tym bardziej, że już w metrze mijaliśmy dziesiątki fanów ubranych w koszulki Green Day. Marzenie o łatwym pole position rozsypało się niczym domek z kart, gdy w miłej rozmowie bardzo francuski bo czarnoskóry ochroniarz wyjaśnił nam, że owszem wejście jest właściwe, ale kolejka zaczyna się na końcu ulicy mieszczącej się po drugiej stronie skrzyżowania. Z jakichś poziomów nie zamknięto całkowicie ruchu dookoła stadionu, zamknięto natomiast połowę ulicy, ustawiono na niej barierki w kształcie węża i dopiero za tym sektorem należało się ustawiać. Z daleka nie wyglądało to dobrze, po prostu tłum ludzi... Jednak podeszliśmy bliżej i okazało się, że jest naprawdę nieciekawie - w kolejce czekało już grubo ponad tysiąc osób. Oczywiście naszym dobrym i sprawdzonym zwyczajem nie ustawiliśmy się grzecznie na jej końcu, tylko w pozornie neutralnym, acz dosyć bliskim początkowi kolejki miejscu. Każde zaś "roszady" wykorzystywaliśmy, by zmiksować się z tłumem, stopniowo zbliżając się do barierek.

Generalnie było bardzo przyjemnie, bo przez większość czasu siedzieliśmy lub staliśmy w cieniu pod drzewkami i trwało to może godzinę. Po owej godzinie rozpoczęło się stopniowe wpuszczanie ludzi do "węża". Prosto na asfalt, prosto na słońce. Co kilkanaście minut wpuszczano kilkaset osób, tak aby się nie pozabijały. W końcu ów pierwszy tysiąc wypełnił metalowy labirynt. Zaczęło sie jedno z najbardziej hardkorowych oczekiwań na koncert.

Wyobraźcie sobie kilka godzin na trzydziestokilkustopniowym upale, spędzonych na asfalcie, bez jakiegokolwiek skrawka, w otoczeniu kilkuset pocących się ludzi w każdym wieku i o każdej wadze, często palących papierosy. Batoniki roztopiły się po kilku minutach, gdyż nie było jak uchronić ich przed gorącem. Znacznie rozsądniejsze byłoby wzięcie jakiejś kiełbasy. Można by ją usmażyć na rozgrzanym asfalcie jak na grillu, gdyby nie to, że niedojedzone resztki zepsutych kanapek pływały po ulicy w sosie z potu.

Absolutnie cudownym doświadczeniem była chwila, gdy ktoś wspaniałomyślny przyniósł wielki worek z pokruszonym lodem, którym wszyscy w akcie dobroczynności się dzielili. Lód topił się momentalnie, ale obłożenie nim swojej osoby było prawdziwie regenerującym przeżyciem, bardziej niż wizyta w luksusowym spa.

Po kilku godzinach spędzonych na patelni rozpoczął się drugi etap wpuszczania. Odblokowano dalszą część węża, która podzielona była ochroniarzami na kilka małych części. Stopniowo wpuszczano kolejne transze osób, które następnie przechodziły przez skrzyżowanie i podchodziły do jednej z kilku bramek. To był najważniejszy moment całej kolejki. Przy umiejętnym pływaniu i lawirowaniu przez ludzi (bo ciężko nawet użyć tu słowa "między") można było ominąć ich olbrzymią ilość, nadrabiając kilka całych "sektorów" kolejki. Najprościej rzecz ujmując, chodziło o "zaliczanie checkpointów", którymi byli tu ochroniarze: a w jaki sposób się do tych checkpointów dostawało, to już zależało od każdego indywidualnie.

Oczywiście nasze zdecydowanie parcie do przodu spotykało się często z bardzo agresywną reakcją, zwłaszcza wśród osób starszych, które preferowały tradycyjną metodę uczestnictwa w kolejce - czyli czekania na swoim miejscu. Ale my przyjechaliśmy do Paryża z jasnym i prostym celem - znalezienia się pod sceną, i konsekwentnie do tego celu dążyliśmy.

W końcu udało się nam przedrzeć przez skrzyżowanie i tu zabawny moment - bramki nie były.. koedukacyjne (sic!). Tak jest, "dziewczynki na lewo, chłopcy na prawo". WTF? Taki random.

Potem pozostało już tylko dobiec do sektora pod sceną i usiąść.. Nareszcie w cieniu. Po raz pierwszy od kilku godzin nasze spalone mózgi zaznały cienia. Nadal dzieliła nas niezbyt satysfakcjonująca odległość od sceny, ale oczywiście wystarczyło odpowiednio wcześniej wyczuć moment "fali" wstających ludzi, by nad tymi z opóźnionym refleksem "przeskoczyć" pod samą barierkę. Udało się! Byliśmy prawie w samym rogu, łączącym po lewej stronie catwalk z główną krawędzią sceny.

Przed Paramore wystąpił jeszcze Billy Talent.. Nie znałem kompletnie tego zespołu i muszę przyznać, że nie było tak źle. Jak na support oczywiście. Na pewno było to bardziej znośne, niż Paper Route. Ku mojemu zaskoczeniu ludzie się bardzo podekscytowali i już w tym momencie robiło się bardzo ciasno pod sceną. A przecież nie było na niej jeszcze nawet Hayley...

Nareszcie nadchodzi długo oczekiwany moment. Za swoim Gretsch'em zasiada Zac, powolnym krokiem dołączają do niego Josh, Jeremy i Taylor i zaczynają grać delikatną, nastrojową melodię - czyli całkiem niedawno napisane intro. Inne i mniej rozbudowane, niż to na trasie w 2009, ale w sumie tamto raczej nie sprawdziłoby się na otwartym gigu. Po chwili na scenie pojawia się Hayley i tłum się bardzo rozentuzjazmował (co to w ogóle jest za słowo?). Zastanawiałem się, jak zespół zostanie przyjęty, zwłaszcza po tym ile jadu przelało się przed koncertem w ich kierunku na forum Green Day'a... Ale okazało się że sektor pod sceną zawierał całkiem przyzwoitą ilość fanów Paramore (lub obu zespołów) i przyjęcie zgotowali im bardzo ciepłe (chociaż czułem że byłem jedną z bardzo nielicznych osób, spiewającą teksty).

Intro płynnie przechodzi w Looking Up, które jest mówiąc szczerze dosyć dziwnym otwieraczem setu, głównie ze względu na miałką pierwszą połowę piosenki. Ale druga część doskonale podsyca atmosferę, zwłaszcza słynny moment "we are Paramoooore", po którym już nie pozostaje nic innego jak oddać się w wir wesołej zabawy.

Następny jest That's What You Get i tutaj już zarówno publiczność jak i zespół rozkręcają się na dobre, słychać coraz więcej śpiewających głosów. Hayley w znakomitym nastroju, biega po całej scenie, ani trochę przytłoczona ogromem publiczności (to był ich pierwszy niefestiwalowy koncert na stadionie!). Pod koniec po raz pierwszy wybiega na catwalka, by dyrygować publicznością podczas ostatniego refrenu.

Podczas Pressure dzieje się wiele ciekawych rzeczy - drugą zwrotkę tym razem śpiewa Hayley i bardzo słusznie, bo wśród tej publiczności nie znalazłoby się chyba wystarczająco wielu śmiałków, którzy byliby w stanie ją pociągnąć. Podczas drugiego refrenu za kulisami eksplodują ładunki pirotechniczne, a z boku stoi na moje oko nie kto inny jak Tré Cool w masce meksykańskiego wrestlera i z założonymi rękoma. Zespół ubawiony sytuacją, Hayley przestaje w pewnym momencie śpiewać. Oczywiście to nie koniec atrakcji, bo podczas ostatniego refrenu podziwiamy słynnego flipa w wykonaniu Josha i Jeremiego.

For A Pessimist ostatni raz na żywo słyszeliśmy w Monachium, w mig ożyły więc wspomnienia z tego niepowtarzalnego, dziewiczego dla nas koncertu Paramore. Potem przyszła pora na uszczęśliwienie wszystkich fanów wampirzej sagi - i mamy Decode, które jeśli oderwie się od całej zmierzchowej otoczki, okazuje się być zaskakująco udaną piosenką.

Crushcrushcrush był tym momentem koncertu, w którym się na dobre rozkręciłem. Dopiero tutaj naprawdę przestali mi przeszkadzać Ci nadmiernie przepychający się do przodu osobnicy (już na GD) i oddałem się w pełni uczestnictwie w muzycznym przepływie kosmicznej energii :) Tym bardziej, że piosenka ta w obecnej wersji podoba mi się najbardziej. Po prostu - dobrze gruwi :)

Ignorance jest bardzo ciepło przyjęte przez publiczność, ale moim zdaniem powinno się wymienić miejscami z Looking Up, bo jako otwieracz sprawdza sie jeszcze lepiej. Po chwili jednak następuje najważniejszy dla mnie moment koncertu - Careful, jak dotąd najlepsze z tych wykonań, które widziałem na żywo. Moja ulubiona piosenka w całym repertuarze, będąca poniekąd naszym hymnem - moment był to zaistne wzniosły, a do tego Hayley w ostatnim refrenie dała z siebie wszystko. To jest to.

Wykonany pod koniec setu Brick By Boring Brick nie jest tym samym bez członków NNEC wybiegającymi na scenę podczas końcowego "parapa para pa para". Tutaj nic się nie zmieni w tej materii i najbardziej pamiętne już pozostaną te wykonania, które widzieliśmy pod koniec 2009 roku. Na sam koniec zaś zespół serwuje Misery Business i to jest niewątpliwie idealny zamykacz setu Paramore i na tej pozycji powinien pozostać, przynajmniej do czasu, gdy zespół napisze większy hit :)

Można rzec, że od roku towarzyszymy Paramore w najważniejszych punktach ich podróży po Europie. Zaczęło się od pierwszego na starym kontynencie koncertu promocyjnego przy okazji premiery nowej płyty, być może ostatniego tak małego, jaki tu zagrają. Potem były udane, średniej wielkości koncerty w Niemczech i wreszcie wyprzedane w 1 dzień Wembley Arena. W Paryżu po raz pierwszy nie-festiwalowy koncert stadionowy, a w listopadzie londyński jeż-albinos, i to dwa razy z rzędu. Czy następny będzie już headlinowy koncert stadionowy? Wszystko jest możliwe..

Jednak prawda jest taka, że Paramore to zespół, który najlepiej sprawdza się w zamkniętych pomieszczeniach, najlepiej jak najmniejszych. Specyfika dosyć, rzekłbym "intymnego" kontaktu zespołu z fanami rozwija swoje skrzydła w pełni właśnie w takim układzie. Dlatego z klubu Ampere w Monachium wyszliśmy jak naćpani, a koncert w berlińskiej Columbiahalle zdawał się być grany tylko dla nas. Na większych obiektach ten kontakt siłą rzeczy się zatraca, a koncert staje się bardziej "normalny". Oczywiście świetnie było zobaczyć Paramore na stadionie i to jeszcze otwierających dla takiego zespołu, jak Green Day, ale prawdziwa magia ich występów pojawia się tam gdzie jest mało ludzi i gdzie jest ciasno, wręcz klaustrofobicznie. Może jeszcze kiedyś dane nam będzie zobaczyć ich w takim kontekście.

Wracając jednak do tego wieczoru w Paryżu, wcale nie zakończył się on na Misery Business... Bowiem tak naprawdę to była tylko przystawka do głównego dania! Ale o tym - w kolejnej relacji!

 

 

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com