KATY PERRY
05.09.2010
Postbahnhof
Berlin
____________________

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
06.09.2010

Rok temu, rozpoczynając relację z Monachium, wspomniałem o efekcie motyla. Teraz, myślę o naszym trzepocie skrzydeł na poczcie podczas wysyłania zabytków świata myśli technologicznej w celu wywołania... nawet nie burzy piaskowej. To był huragan, sztorm na morzu, powódź, trzęsienie ziemi. Wydawało się, że w czasie każdej minuty koncertu Katy Perry wszystkie 6000 piorunów uderzających w tym czasie w ziemię, uderza w budynek Postbahnhof w Berlinie, rozgrzewając temperaturę węwnątrz do poziomów nieznanych ludzkości, wykraczających ponad wszystkie znane klasyfikacje. I Celsjusz, i Fahrenheit złapaliby się za głowy.

Przed koncertem jednak odbyło się wysokiej rangi spotkanie na wysokim szczeblu Bardzo Ważnych Osób - czyli nas i panny Perry. Już od chwili dojechania na teren targów IFA czuliśmy się jak ryby w wodzie. Napotkane kilka razy Ferrari California było bardzo subtelnym zwiastunem nadchodzącego spotkania z dziewczyną z zachodniego wybrzeża, jednak na mnie największe wrażenie zrobił Mercedes SL 300 w moim ulubionym wydaniu - pokryty srebrnym lakierem i ze szmacianym, składanym dachem. Współtowarzysze podróży musieli mnie od niego odciągać niemal siłą, której również sam nabrałem błyskawicznie, gdy tylko przypomniałem sobie, że przecież czeka na nas Katy.

W końcu zjawiliśmy się we właściwym miejscu, co nie było proste biorąc pod uwagę, iż targi odbywały się na terenie olbrzymiego kompleksu Messehalle, składającego się z kilkunastu hal. Po zaliczeniu kilku checkpointów wreszcie zostaliśmy przekierowani do lobby dla VIPów, gdzie oczekiwanie na Katy umilały nam darmowe drinki. Z góry zaś obserwowaliśmy wielką scenę, na której niebawem miało odbyć się wręczenie nagród.

Plan prawdopodobnie był kilkukrotnie zmieniany w ostatniej chwili, gdyż panna Perry, jak przystało na gwiazdę wielkiego formatu, odrobinę się spóźniła. Ostatecznie jednak ceremonia przebiegła w sposób następujący: zaprowadzono nas pod obszar zakulisowy, znajdujący się pomiędzy sceną, a stanowiskiem do podpisywania płyt. Za wstęgą znajdowała się kolejka dla biedaków, którą obserwowaliśmy z uzasadnionym i w istocie paskudnym poczuciem wyższości. Ostatnie minuty oczekiwania minęły nam na nerwowym zmyślaniu teorii spiskowych, inspirowanych uzasadnionymi wątpliwościami, co do tego, cóż za chwilę się wydarzy.

Ostatecznie, wreszcie zjawiła się ona - Katy Perry. Ciekawostka: wyjątkowo okazało się, że w rzeczywistości jest dokładnie tak wysoka, jak mi się wydawało z MTV i jutuba xD. Ubrana była całkiem elegancko, w sukienkę w kolorze, który określiłbym mianem zielonego, chociaż pewnie dowolna kobieta wytknęłaby mi tu, że to nie zielony, tylko jakiś #EC4666. No cóż, w takim razie Katy najwyraźniej nie jest prawdziwą kobietą, gdyż poprawiona przez prowadzącego wywiad dziennikarza, iż hala w której się znajdujemy, nie jest różowa, tylko.. magentowa, bez namysłu w odpowiedzi poprawiła z kolei jego, że hala jest "pink" i już.

No właśnie, wracając do głównego wątku, zaczęło się od krótkiego wywiadu, w którym Katy opowiadała o swojej nowej płycie, konkursie związanym z teledyskiem do Firework i innych pierdołach. W międzyczasie strzelił jej pasek i spadł na ziemię, co dowcipkujący na każdym kroku dziennikarz usiłował skwitować hermetycznym żarcikiem o dalszym pozbywaniu się odzienia, jednak Katy w tym momencie przełączyła się w tryb projektora holograficznego i nie zareagowała na przejaw jego gwałtownego przypływu hormonów.

W końcu nadszedł moment, by na scenę zaprosić zwycięzców konkursu - w tym dwóch, łobuzersko wyglądających Rosjan o egzotycznie brzmiących imionach: Lucas i Arcadioosch. Trzeci wschodniokresowy zabijaka, Teemotehoosch, obserwował zajście z loży dla VIPów, wiedząc, że będzie znakomicie się bawił. Impreza wystartowała, gdy Katy zaczęła wręczać nagrody, a dziennikarz w tym czasie przepytywał delikwentów. Wiedząc, że ma się do części z nich zwracać w ich macierzystym języku, czyli angielskim, zaczął od Arcadiusa, pytając go, jak to jest - być na jednej scenie z Katy Perry? Wyrachowany Rosjanin z zimną krwią odpowiedział "it's good", z pokerową twarzą ukrywając swe prawdziwe emocje i niewyrabiające z pulsem serce. Kolejne zamieszanie pojawiło się, gdy drugi z Rusków starał się wyjaśnić, jak literuje się jego imię. Dla Katy problemem nie do przeskoczenia okazało się rozkminienie, czy imię Lucas piszę się przez K, czy przez C. Być może Rosjanin niepotrzebnie uprzednio nastraszył ją, informując, że jest z egzotycznego kraju. Z pomocą musiał przybiec dziennikarz, który pomógł Katy w literowaniu tłumacząc, że imię piszę się tak, jak "George...". Poza tym natychmiast zwęszył sensację i podbiegł do drugiego, tego wyrachowanego Ruska, pytając go o imię do mikrofonu. Po usłyszeniu niewyobrażalnie egzotycznego i trudnego do napisania słowa "Arcadioosch" cała sala ryknęła śmiechem, a na mocno wytapetowanej twarzy Katy zrodziła się prawdziwa emocja: niepokój. Przy czym jej niepokój wyglądał mniej więcej tak jak u Romana Giertycha. Niecierpliwie czekając na dalszy rozwój tej pasjonującej sytuacji, z zawodem przyjąłem, że Rusek wybrnął z niej całkiem sprytnie i ograniczył się li tylko do przeliterowania słowa "Arek", co dla Katy okazało się zadaniem stosunkowo prostym do zrealizowania.

Po tej całej oficjalnej sytuacji, ale jeszcze przed podpisywaniem płyt dla plebsu, mieliśmy chwilkę sam na sam z Katy, chociaż była ona nachalnie poganiana przez ochronę. Udało się jednak dać do podpisania wszystko, co mieliśmy ze sobą, poobściskiwać się i uwiecznić miłe spotkanie na kliszy fotograficznej. Później na Katy rzucił się plebs do stanowiska, a my z monstrualnych rozmiarów bananami na twarzy udaliśmy się na miasto, by coś przekąsić, przed głównym daniem wieczoru i główną częścią release party - koncertem!

Ten odbył się w budynku starego dworca - Postbahnhof, który przerobiono na gustowny Fritzclub. To tam odbył się pierwszy koncert Katy w 2008 roku, gdy promowała One of the Boys. Niestety, wtedy jeszcze nie byliśmy z nią zaznajomieni, ale nic straconego - trudno jest mi bowiem wyobrazić sobie, że mogło być lepiej, niż 5 września 2010!

Było jeszcze trochę "przygód" i wątpliwości podczas - tym razem dosyć krótkiej - kolejki, ale tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia. Wspomnę tylko o tym, że przed nami zostało wpuszczonych do środka kilkaset VIPów z osobnej kolejki, co wzbudziło nasze poważne wątpliwości co do tego, w jakiej odległości od sceny będziemy się znajdować. W końcu udało nam się dotrzeć do środka przy okazji uświadamiając sobie, że błędnie cały czas staliśmy w kolejce dla biedaków. Jednak okazało się... że jesteśmy pod samą sceną. Jak zwykle zresztą :) W dodatku, klub wyglądał niepokojąco wręcz podobnie do Ampere w Monachium. To dawało do myślenia, bo pojawiły się te same emocje w trakcie końcowego oczekiwania na koncert...

Sam widok sceny był widokiem, którym można się było długo delektować. Wielkie truskawki, lizaki, lody, cukierki. Zapowiadało się więc, że będzie... słodko i obficie. I tak było w istocie.

Kilka minut po 21, czyli praktycznie zgodnie z planem, na scenie pojawia się infantylny zespół z infantylnymi tancerkami idącymi z jego członkami "pod rękę" i rozpoczyna się intro - zabawna piosenka Candy. Muzycy chwytają za instrumenty, tancerki zaczynają wywijać pupami, a my już wiemy, że jesteśmy dokładnie w tym miejscu i czasie na planecie ziemia, w którym być powinniśmy!

Po kilku infantylnie wykrzyczanych "I want candy!" na scenę wbiega najbardziej słodka słodycz wieczoru - Katy - a wraz z jej obecnością na scenie wyłączają się wszystkie funkcje naszych mózgów, cały świat znika, zostaje tylko obszar odpowiedzialny za zabawę i niczym nieskrępowany, skrajny INFANTYLIZM!! HAHA!

Prosty beat perkusji w sekundę zdradza, że koncert zaczyna się od Hot N Cold, co nie daje nam ani chwili na "rozkręcenie się" - zupełnie zgodnie z koncepcją snów pokazaną w Incepcji, od razu wciągnięci zostajemy w sam środek zdarzeń, co więcej, jest to dla nas zupełnie naturalne! Kawałek działa lepiej niż Creeping Death na stadionie, i od pierwszych sekund trwa dzikie szaleństwo pod sceną i wszystko wiruje jak po silnych środkach odurzających. Śpiewamy wytrwale każde słowo wielkiego hitu, wtórując Katy w gestykulacjach ułatwiających zrozumienie trudnych zagranicznych słów pokroju "rollercoaster" czy "battery".

Dalej kilka sekund wytchnienia, czyli I Kissed A Girl zagrane w wersji znanej z MTV Unplugged. Nastrojowy, bluesowo-jazzowy początek daje Katy szansę wykazania się pod kątem umiejętności wokalnych, które wbrew obiegowej opinii posiada. Najlepiej wyszło jej ostatnie "I kissed a girl and I liked it" w tej części, gdzie fajnie zawibrowała głosem. To, co się dzieje dalej, gdy pojawia się "klasyczna" wersja, to ciąg dalszy czystego szaleństwa, zapoczątkowanego podczas Hot N Cold. Co więcej, zaczyna się łapanie doskonałego kontaktu wzrokowego z Katy, co - nie muszę chyba tego tłumaczyć - dodatkowo podsyca atmosferę. Podczas środkowej części zaś Katy łapie za rękę dziewczynę w pierwszym rzędzie, stojącą dokładnie po mojej prawie stronie, i wyśpiewuje jej patrząc prosto w oczy całą partię zawierającą "too good to deny it", co niestety powoduje żenującą reakcję z jej strony, nie polegającą na okazaniu żadnej innej emocji, jak zawstydzenia, zwłaszcza w kulminacyjnym momencie, gdy Katy czule całuję ją w rękę. Oh come on!!

Na szczęście były też pod sceną osoby, które wiedziały, jak się zachować, i do tych osobów należeliśmy my!! I zostało to najwyraźniej dostrzeżone przez Katy, bo na tym kawałku w pełni rozwinęło się to, co sprawiło, iż koncert ten dla mnie był przeżyciem polegającym na orbitowaniu, i to na granicy kosmosu. Wcześniej zastanawiałem się bowiem, jak Katy radzi sobie z nawiązywaniem kontaktu z publicznością. Z licznych materiałów video, które oglądałem, wynikało, że od czasu do czasu do kogoś się tam uśmiechnie i generalnie to wszystko. To, co zaczęło się w trakcie Vegas absolutnie mnie zniszczyło i rozpoczęło proces smażenia jajecznicy w samym środku mojego mózgu. Katy bowiem nawiązywała kontakt wzrokowy w sposób niespotykany nawet u dotychczasowej liderki w tej kategorii - Hayley Williams. Mianowicie potrafiła robić to nie przez ułamek chwili, ale przez całe długie wersy piosenki - np. pół zwrotki bądź refrenu - co oznaczało kilkanaście sekund kosmicznej wymiany energii i intensywne ładowanie wspomnianej wcześniej "dead battery". I to był dopiero początek...

Po tym mocnym zestawie hitów z pierwszego albumu przyszła pora na odrobinę nowego materiału, na początek tytułowy kawałek z nowej płyty. Co zaskakujące, piosenka, która wydawała się co najwyżej przeciętna przy pierwszym przesłuchaniu, na koncercie okazała się prawdziwą eksplozją energii, którą dodatkowo wzmagał interesujący układ choreograficzny z całkiem przyjemnymi tancerkami, podczas którego okazało się, że owe tancerki są również całkiem niezłe w nawiązywaniu kontaktu wzrokowego.

Katy jednak w międzyczasie nie daje za wygraną, bo udaje się w świat werbalny, i podczas przemowy jeszcze przed Teenage Dream pyta, kto na sali jest z rocznika 84 i no cóż... Zgłaszam się najwyraźniej tylko ja, co zostaje zauważone i odnotowane przez Katy. Zaowocuje to na kolejnym kawałku, Ur So Gay...

...gdzie następuje skrajna eskalacja kontaktu z Katy i punkt koncertu na miarę Let the Flames Begin z Monachium, chociaż zrealizowany na jej własny, specyficzny sposób :) Oto bowiem podczas drugiej zwrotki Katy zdaje się sugerować, że zamiast jadać Happy Meale w MCD mógłby mi się przydać trochę większy zestaw. Niespecjalnie mi się podoba jej tok rozumowania więc troszeczkę się oburzam i zaczynam się przed nią chować, jednak Katy nie daje za wygraną i pokazuje mnie palcem informując, że poziom mojego rozbawienia dezorientuje innych, co po rozglądnięciu się po sali potwierdzam :) Ta tendencja generalnie utrzymuje się przez cały koncert, ale ten fragment był najbardziej teatralnym fragmentem jakiegokolwiek koncertu w którym uczestniczyłem, i w dodatku byłem jednym z dwóch głównych aktorów. Nice!! Mało tego, dalej Katy potwierdza, że była dla mnie złośliwa dlatego, że nie może pozbyć się mnie ze swojej głowy, co w sumie tłumaczyłoby tą chemię między nami :)

Żeby było jednak bardziej muzycznie, muszę także wspomnieć o fajnie zmienionej linii melodycznej wspomnianego wersu "I’m so mean cause I cannot get you outta your head", co po prostu potwornie mi się podoba.

Wróćmy jednak na chwilę do wywiadu, którego Katy udzielała na scenie Telekomu podczas targów, gdyż wtedy zapowiedziała, że dziś po raz pierwszy zaśpiewa kilka nowych piosenek z nowej płyty. Ten moment zbliża się bezlitośnie, ale najpierw ma miejsce kolejna zabawna wymiana zdań z publicznością. Oto bowiem ktoś z sali krzyczy, że ktoś obecny na sali ma urodziny. Katy pyta, jak po niemiecku brzmi "Happy Birthday". Gdy okazuje się, że jest śpiewane na tą samą melodię, co wersja angielska, Katy z początku się oburza, jednak po chwili wykonuje specyficzną wersję tej pieśni dedykowaną dla "girl in the front". Potem zaś mamy zapowiedź nowej piosenki, a jest nią Friday Night, czyli dziwnym trafem piosenka, która ostatnimi czasy mocno nam się wkręciła...

Trudno mi opisać słowami, to co się tu działo, żałuję tylko, że tekst znałem dopiero w połowie, mogąc śpiewać co drugi wers. Był to jednak jeden z najlepszych momentów koncertu utwierdzający mnie w przekonaniu, że Friday Night to jedna z najlepszych piosenek na nowym albumie. No i to infantylne skandowanie "TI DŻi AJ EF, TI DŻI AJ EF"...

Następnie Katy wyjaśnia genezę Firework i oczywiście trudno nie pomyśleć nam, że mówi m.in. o nas. Niestety, nie przygotowałem się w zakresie tekstu tej piosenki, więc oddaję się "jedynie" radosnemu skakaniu i tańcowaniu, ale zdaje się, że tutaj Fixxxer miał swoje 5 minut :) Poza tym Katy całkiem nieźle poradziła sobie wokalnie z tą, bądź co bądź wymagającą do zaśpiewania piosenką.

Po fajerwerkach gasną światła, a Katy pojawia się na scenie z pawim ogonem i mamy wielce wyczekiwany moment koncertu - PIKOKA! Tutaj tak mocno dajemy się we znaki publiczności otaczającej nas dookoła, że chyba mają nas serdecznie dosyć, ale szczerze mówiąc podczas koncertu mam to gdzieś i generalnie sprawę uświadamiam sobie dopiero, gdy jest po wszystkim! Poza tym niewiele osób zna słowa piosenki, która stała się moją ulubioną z nowego albumu natychmiast, gdy tylko ją usłyszałem, nic więc dziwnego, że tutaj jeszcze kilka razy udaje się nawiązać dosyć dobry kontakt z Katy.

Po Pikoku zespół schodzi ze sceny, ale my pomimo zmęczenia nie dajemy za wygraną i razem z Fixxxerem nakręcamy skandowanie "Katy! Katy!" wśród już dość ospałej publiczności (prawdopodobnie zmęczonej naszą intensywną zabawą).

Jako pierwszy bis zagrana zostaje piosenka, którą Katy zapowiada jako "pierwszy utwór, który napisała na nowy album". Jest nią jedyna ballada tego wieczoru - Not Like the Movies, co przyjmuję z radością, gdyż podoba mi się znacznie bardziej niż ballady z pierwszego albumu, których w ogóle nie uświadczyliśmy tego wieczoru. Not Like the Movies jest natomiast nawet w miarę wyrafinowaną piosenką, dającą po raz kolejny wykazać się Katy wokalnie - Movies na żywo wypada całkiem dobrze i stwarza na te 3 minuty nostalgiczną atmosferę...

Która jednak nie trwa długo bo oto pojawiają się dziewuchy z Kalifornii na wielki finał - California Gurls! Kolejna piosenka z nowego albumu, którą z początku ciężko było mi zaakceptować, natomiast teraz ciężko jest wyobrazić mi sobie lepsze zakończenie wieczoru. Konfetii spadło z nieba, tańcowaniu nie było końca, a gardło zostalo narażone na ostateczną destrukcję! Co prawda zabrakło Snoop Dogga, ale klimat rodem z zachodniego wybrzeża został przekazany, po czym Katy żegna się z fanami i wraz z zespołem znika za sceną, a my zostajemy jeszcze chwilę, by zgarnąć trofera w postaci m.in. setlisty z pięknym różowym logo Katy :) Następnie wychodzimy z klubu, po raz kolejny nie wiedząc kim jesteśmy, co się dzieje, i gdzie mamy iść... Co więcej, to gdzie pójdziemy jest mi przez dłuższą chwilę zupełnie obojętne...

Tak oto zakończyła się kolejna godzina mojego życia obfitująca w przeżycia intensywniejsze, niż jest w stanie zapewnić jakakolwiek znana ludzkości używka. Bawiliśmy się tam bez kropli alkoholu, a ciężko wyobrazić sobie lepszą "imprezę". Do tego moje oczekiwania przekroczone o milion procent. Po Katy spodziewałem się poprawnego koncertu i wesołej zabawy, jakiej - można powiedzieć - wiele. Tymczasem otrzymaliśmy weryfikację naszej głównej obawy z ostatnich tygodni, że coś takiego, jak Monachium, może już nigdy się nie zdarzyć. Ciężko rozpatrywać, który wieczór był lepszy. Ale na pewno można je postawić w jednym rzędzie obok siebie, jako te najbardziej udane wyprawy, w których dzieje się coś absolutnie magicznego, trudnego do ujęcia w słowach. Muszę się w tym miejscu posłużyć analogią Fixxxera, który bardzo trafnie sformułował to odrzucie. Są dwie linie: linia naszego życia i linia nieograniczonego szczęścia. I one sobie gdzieś tam w czasoprzestrzeni kursują. Skrzyżowały się raz w Monachium i obawialiśmy się, że od tej pory mogą być tylko coraz dalej od siebie... Tymczasem 5 września 2010 w Berlinie, skrzyżowały się ponownie. Wszystko, absolutnie wszystko tego dnia i wieczoru było doskonałe.

W muzyce piękno jest to, że jest to jedyna dziedzina życia, umożliwająca wielokrotne tracenie dziewictwa. Wspominałem już o tym wcześniej, ale trudno jest mi nie posłużyć się tą analagią raz jeszcze. Nie ma absolutnie nic lepszego, niż tracenie muzycznego dziewictwa na koncercie artysty wielkiego formatu, na małym, intymnym koncercie dla garstki osób... Podczas którego przez cały czas odnosimy wrażenie, że jest on grany tylko dla nas, bo znika nie tylko cały nasz codzienny świat, wraz z jego problemami i przeciętnymi radościami, ale także wszyscy ludzie dookoła, dzięki czemu wydaje się, że istniejemy tylko my i artysta i ta trudna do opisania cyrkulacja kosmicznej energii.

Ten koncert był szalenie ważny głównie z jednego względu - uświadomił nam, że przeżycie takich emocji, może się zdarzyć ponownie, że nie jest to jednorazowa sprawa. Czekamy niecierpliwie na kolejną okazję, by zatrzepotać skrzydłami i poczekać, co z tego wyniknie.

W Berlinie tego dnia weszliśmy do limbo, które zrobiło nam z mózgu jajecznicę. Co więcej, po wyjściu z niego, zaczęliśmy kombinować, jakby tu stworzyć własne limbo i z powodu zagospodarowania go wspomnieniami zatracić się w nim na zawsze. Co by się w nim znalazło? Na pewno zacząłbym od klubu Ampere w Monachium, a obok postawił Postbahnhof...

Miniony weekend był historią nie tylko o doskonałej zabawie na release party nowego albumu Katy Perry. To także opowieść o trzech przybyszach z bloku wschodniego, zagubionych w nowoczesnej, betonowej dżungli zachodniej cywilizacji. To historia infantylnej ekipy, która poznała sekret i nagina PP do granic możliwości...

 

 

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com