PARAMORE
13.11.2010
O2 Arena
London
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
27.11.2010

Gdy w maju zapowiedziana została jesienna trasa Paramore po UK, właściwie w ogóle nie zastanawialiśmy się, czy zaliczyć w jej ramach jakiś koncert. Raz, że wydawało się to idealne zakończenie koncertowego roku - podobnie jak w 2009, wybraliśmy Londyn. Po drugie, czasu do namysłu nie było wcale zbyt wiele - koncert, chociaż tym razem w hali O2, która mieści dwukrotnie (!) więcej ludzi, niż zeszłoroczne Wembley Arena, wyprzedał się jeszcze pierwszego dnia sprzedaży biletów, krótko po jej rozpoczęciu.

Wobec takiego stanu rzeczy, organizatorzy postanowili zrobić tam dwa koncerty pod rząd. Będąc więc i tak tego dnia w Londynie, mielibyśmy nie pójść "przy okazji" na drugi koncert? Oczywiście, to by był grzech. Szykował się więc krótki, acz niezwykle intensywny pobyt w stolicy Wielkiej Brytanii, do której zawsze wracam z dużym sentymentem, gdyż pałam do tego miasta ciepłym uczuciem. Ba, ośmieliłbym się wręcz stwierdzić, że spośród europejskich stolic, które dane mi było dotąd zobaczyć, ta jest nadal moją ulubioną.

12 listopada, w wyjątkowo ciepłe i słoneczne jak na listopad piątkowe popołudnie, wsiedliśmy do luksusowego samolotu naszych ulubionych linii lotniczych Ryanair i udaliśmy się na zachód. Gdy dolecieliśmy na zieloną wyspę, pogoda zmieniła się na charakterystyczną dla tego miejsca - było więc mgliście i deszczowo. W żadnym razie nie wpłynęło to jednak na naszą ekscytację wynikającą z właśnie rozpoczętej, relaksującej wycieczki!

W Stansted wsiedliśmy w autobus, który zawiózł nas do Victorii, gdzie zaczęliśmy rozglądać się za przybytkiem pierwszej potrzeby - "MCDeczkiem". Tutaj zaczęły się nasze charakterystyczne przygody, które za 150 lat zapewne ze szczerym uśmiechem opowiadać będziemy naszym prawnukom. Posileni różnymi formami kurczaka (chociaż wszyscy zamówili to samo, każdy otrzymał co innego), ruszyliśmy na nocny podbój Londynu.

Późnym wieczorem dotarliśmy do naszego noclegowiska, strategicznie umieszczonego w Greenwich, 15 minut autobusem od słynnego jeża-albinosa, znanego szerzej jako O2 Arena (dawniej Millennium Dome). W pubie, mieszczącym się pod naszym pokojem, akurat odbywał się punkowy koncert pewnej kapeli. Niestety, nie był to secret gig Paramore, a szkoda. Mimo to ciekawie prezentowała się zgromadzona w tym miejscu gawiedź. Niecodziennie widuje się psa w gorsecie, próbującego dostać się tylnymi drzwiczkami do baru, czy też jego właścicielkę - na oko 80-letnią punkowę z różowym irokezem.

Następnego dnia rano wstaliśmy na tyle wcześnie, żeby być zarazem wyspanymi, ale też w miarę wcześnie zjawić się w O2. Ponieważ Fixxxer wylosował na ten dzień M&G, poszedł trochę pozwiedzać okolicę i zobaczyć armatę, ja zaś z Arkapą udaliśmy się do O2 z dzielnym zamiarem ustawienia się w kolejce. Na miejscu byliśmy ok. 11, jednak box office, gdzie miały na nas czekać bilety do odbioru, było jeszcze zamknięte. Aby dotrzeć pod wejście, pod którym ustawiono bramki, należało przejść przez cały, bogato wyposażony pasaż. Na miejscu okazało się, że "wąż" wypełniony jest już całkiem sporą ilością ludności. Tak na moje oko - było ich ok. 200. Od zapoznanej trochę później pochodzącej z Polski pani ochroniarz dowiedzieliśmy się, że pierwsze osoby koczowały pod wejściem już od poprzedniego dnia... Imponujące, gdyby nie to, że wcale nie jest to konieczne, by znaleźć się pod sceną, co udowodniliśmy później aż dwukrotnie :).

Ku mojemu zdumieniu, w kolejce wcale nie znajdowało się tak wiele wielorybów, jak rok temu. Czyżby brytyjki po lekturze mojej zeszłorocznej relacji powyrzucały wszystkie kupony zniżkowe do MCD? W każdym razie, 7-godzinne oczekiwanie w kolejce umilały nam obficie zgromadzone kolorowe trampki i inne atrybuty fajnie ubranych fanek Paramore. W czasie tych 7 godzin wiele się działo. O 12 otworzono box office, więc poszedłem dowiedzieć się, czy są już do odbioru nasze bilety. Okazało się, że będzie można je odebrać dopiero za kilka godzin, co w swoim czasie napsuło mi trochę nerwów. W międzyczasie bowiem kolejka dostawała nieuzasadnionych ataków paniki, biegnąc przed siebie i "kurcząc się". Ochroniarze bardzo długo i wytrwale próbowali z tym walczyć, ostatecznie jednak i oni zrozumieli, że to walka z wiatrakami, a z głupim tłumem wygrać się nie da. Zaniepokoiłem się jednak, gdy nadal nie mając biletów, trafiliśmy do sektora z wysokim płotem, który łączył zwykłego "węża" z "boksami" do właściwych bramek. Stamtąd bowiem nie było wyjścia - nie dało się przeskoczyć krat. Na szczęście, kolejka się później trochę rozluźniła i nie było problemu, przy zrobić sobie spacer.

W ogóle to wychodzenie z kolejki i zasobny pasaż zaraz obok to była świetna sprawa - rok temu, by coś ciepłego zjeść (ba, żeby cokolwiek zjeść!) trzeba było iść spory kawałek do najbliższego MCD. Tutaj wszystko było w zasięgu ręki - w tym towary pierwszej potrzeby, czyli ciepła kawa, napoje izotoniczne i batoniki. Logistycznie byliśmy świetnie przygotowani i to pozwoliło wkroczyć pod scenę z pełnymi zasobami energii. Nie mówiąc już o tym, że w O2 czeka się pod dachem, nie wymrażając sobie tyłka na mrozie przez kilka godzin!

Podczas tych kilku "zrywów" udało nam się sprytnymi manewrami wyminąć sporą grupkę osób, nadal jednak było ich przed nami kilkadziesiąt. Do tego dochodziły dość liczne grupy z Early Entry i M&G. Ale dobre humory nas nie opuszczały bo i tak wiedzieliśmy, że znajdziemy się pod sceną. Pomimo tego, że byliśmy bodaj w 4 boksie do bramek - które, by uniknąć "paniki", otwierane były po kolei - znaczy to, że druga bramka otwarta została dopiero, gdy wpuszczono wszystkich z pierwszej itd. Czas oczekiwania umilaliśmy sobie gawędząc z polską panią ochroniarz, która wprawdzie wcześniej nie robiła problemów, wypuszczając nas "po znajomości" z kolejki bez biletów do WC czy po pożywienie, ale zgodzić się na wpuszczenie nas poza kolejką nie chciała :). A przez gardło nie przeszedłby mi żaden fałszywy komplement na temat jej aparycji, więc pozostawało zdawać się dalej tylko na siebie.

Gdy dobiegliśmy pod scenę, byliśmy mniej więcej w piątym rzędzie, jak zwykle w strategicznym punkcie między mikrofonami Josha i Hayley. Pozycja dobra, jak na początek, a wiadomo było, że wywalczy się znacznie lepszą w trakcie koncertu. Na początku było dosyć luźno, a ludność leniwie zapełniała płytę za nami, a trybuny jeszcze leniwiej. Dość powiedzieć, że nawet na pierwszym supporcie - zespole fun., trybuny nadal były prawie puste! Ale o tym - za chwilę.

Chciałbym bowiem wspomnieć o pewnym specyficznym incydencie, który zobaczyć na własne oczy przypadło mi w udziale tej magicznej nocy pierwszy raz. Wiadomo, jak to jest na takich koncertach - wątłe dziewczęta siedzą całą dobę pod bramką o jednej kanapce i butelce soku tylko po to, by potem po godzinie spędzonej pod sceną zemdleć. Normalka. Ale... Tym razem wyłoniono nową rekordzistkę, a dodatkowe punkty przyznano nie tylko za dobry czas, ale także styl "odejścia". Wyobraźcie sobie bowiem taki widok - ładną, szczupłą dziewczynę w szortach "wyjmuje" z tłumu ochroniarz. Nic nadzwyczajnego, dopóki naszym oczom nie ukazuje się jej wypięty tyłek... I nie to, żeby było z nim coś nie tak - zdecydowanie nie należał do tych wielorybich. Jednak... No cóż, usilnie wmawiam sobie, że po prostu rozgniótł jej się batonik czekoladowy w tylnej kieszonce, naprawdę się staram... Mimo to do dziś z tego powodu budzę się w środku nocy zlany zimnym potem.

Jednak wkrótce na scenie zjawił się zespół fun. - o którym, podobnie jak o zeszłorocznych supportach, nie wiedziałem dokładnie nic. Drugi raz takiej rewelacji, jaką okazało się Now, Now Every Children się nie spodziewałem. W sumie to niczego się nie spodziewałem, gdy okazało się, że zestaw pt. "supporty marzeń" w postaci - wówczas całkiem realnych - właśnie Now, Now oraz Tegan & Sara, został zastąpiony małpą skaczącą w kolorowej, skórzanej kurtce zapinaną na górny guzik i spodniach zawieszonych tuż pod pośladkami oraz drugorzędnym zespołem z FBR.

fun. jednak okazało się całkiem fajną kapelą. Na pewno ciekawszą, niż youmeatsix, a zwłaszcza Paper Route. Pod względem estetycznym było nierówno - z jednej strony pedalski i - o zgrozo - bosy wokalista, z drugiej strony - rewelacyjna Emily Moore na gitarze, klawiszach i... wokalach. Nie przepraszam - anielskich wokalach. Dziewczyna absolutnie oczarowała nas swoim wdziękiem, była jak zjawa na scenie. Urocza, ciepła - jej obecność na scenie sprawiła, że występem się przynajmniej zainteresowaliśmy.

Tym większa była niespodzianka, gdy okazało się, że muzycznie fun., to w dobie dzisiejszych młodzieżowych zespołów prawdziwy rodzynek. Piosenki całkiem ciekawe, niebanalnie zaaranżowane, z ambitnymi inspiracjami - bo u samych Queen! Co zespół zresztą szybko sam potwierdził, wykonując świętną wersję Radio Ga Ga - podczas której starsi datą uczestnicy koncertu znacznie się ożywili, w tym ja. Poza tym wbiła mi się w głowę świetna piosenka At Least I'm Not As Sad (As I Used to Be), i to nie tylko ze względu na istotną rolę wokalną Emily - to po prostu kawał znakomitej, pogodnej piosenki! Okazało się, że nazwa zespołu doskonale do niego pasuje.

Przyszedł czas na BoBa. Tutaj miałem co najmniej mieszane wrażenia. Na początku stałem jak wryty z wypisanymi literkami "WTF" na czole. OK, nie ma tutaj dyskusji - muzycznie nie było to w ŻADNYM wypadku porywające zjawisko. Jednak pod kątem ściśle pop-kulturowym, obserwowane z boku - to co się działo na hali O2 było co najmniej ciekawe. Jeden bowiem letni hit sprawił, że ten dosyć przeciętny.. hmm, "pop-raper" przyjęty został jak prawdziwa gwiazda. Spodziewałem się mieszanej reakcji... I tak w gruncie rzeczy było, ale proporcje wyglądały mniej więcej tak: 80% bawiło się na koncercie świetnie, kiwało (a poza tym znaleźliśmy się dwa razy bliżej sceny, chociaż nadal w piątym rzędzie!), mało tego - znało niektóre piosenki (i to nie tylko Airplanes, sic!); natomiast 20% patrzyło po sobie wymownym wzrokiem, jakby pytając "co my tu robimy?".

Jeśli chodzi o mnie, to poza niezaprzeczalnymi walorami komediowymi (wystarczy chwilę popatrzyć na członków zespołu BoBa w akcji), zwróciły moją uwagę tancerki. Ubrane były co prawda wulgarnie - co mi się średnio podoba, ale ich choreografie były naprawdę fajne i przykuwały oko nie mniej, niż te u pani Katy P. Poza tym muszę tu wspomnieć o lewej tancerce - murzynce, która wprawdzie budowę ciała miała bardziej zbliżoną do gubernatora Kalifornii, niż top modelki, to jednak było w jej spojrzeniu coś takiego, co poprawiało humor i sprawiało, że ciężko było od niej odwrócić wzrok.

No i wspomnieć trzeba, że zebrane dookoła młode dziewczęta bardzo bawił fakt, że spodnie BoBa zawieszone są dokładnie POD jego pośladkami. Spod sceny można to było (niestety) doskonale zaobserwować - momentami wyłaniał się ze szpary między super-kurtką a spodniami w pełnej okazałości jego pokryty niebieskimi slipami czarny tyłek. Potem przez kilka dni zastanawialiśmy się z Fixxxerem, jak on to robi, że te spodnie mu nie spadają.

Oczywiście prawdziwy szał miał miejsce na ostatniej piosence - czyli wyczekiwanym przez wszystkich Airplanes, podczas którego na scenie pojawiła się Hayley w wielkiej zimowej kurtce (???). Znów znaleźliśmy się dwa razy bliżej sceny, a właściwie od tej pory to już cały czas lawirowaliśmy pod sceną, bo raczej nie dało się ustać w jednym miejscu. Ciekawy był początek - pierwsze kilka sekund kawałka poszło z płyty i zostało zatrzymane, potem przemówił BoB i na scenie pojawiła się wielka kurtka, skrywająca w środku małą wokalistkę :)

Po koncercie BoBa spuszczono kurtynę, by techniczni Paramore mogli w spokoju przygotować scenę na wielki show... Trwało to jakąś godzinę, wynieśliśmy kolejne kilka wielorybów, wreszcie gasną światła, tłum - tym razem już co do pojedynczego krzesełka zapełniający całą halę - głośno wiwatuje, zbliża się wyczekiwany moment... Kurtyna się nie podnosi, ale rozpoczyna się intro. Pierwsze akordy rozbrzmiewają nadal w ciemności, po chwili dołącza sekcja rytmiczna, a migające reflektory od tyłu podświetlają sylwetki muzyków, rzucając ich cień na kurtynę. Fajny pomysł, ciekawie budujący napięcie przed zabawą. Tłum szaleje, wszystko pod sceną się rusza, jesteśmy coraz bliżej pierwszego rzędu. Napięcie sięga zenitu, Zac nabija do Ignorance, kurtyna opada i naszym oczom ukazuje się Hayley stojąca do nas tyłem, ale wygięta w ten sposób, że patrzy prosto na nas. W tle 5 pionowych telebimów, na których migotają loga zespołu. Po lewej jak zwykle stojący jak słup soli Josh, obok niego, trochę z tyłu, umiejscowiony pod niewielkim kątem na podeście Zac, na środku Hayley, po prawej z tyłu Jerms i na prawym skrzydle niezmordowany Taylor. Gdzieś tam w tle dodatkowy członek zespołu, grający na klawiszach lub trzeciej gitarze, w zależności od utworu. Pierwsze, co rzuca się w oczy, oprócz "wypasionej" scenografii - to Hayley, która najwyraźniej przed koncertem musiała znaleźć w garderobie ciuszki, które były przeznaczone jeszcze dla MJ-a. Naprawdę niewiem, co ona sobie ostatnio myśli, no ale cóż. Skupmy się na muzyce.

Po Ignorance zespół gra Feeling Sorry i jest to pierwszy raz, gdy słyszymy ten kawałek na żywo. Niestety, uważam go za najsłabszy na ostatniej płycie i ten koncert niczego nie zmienia w mojej opinii. Jedyne, co jest w nim ciekawe, to połamany rytm, który grają także gitary pod zwrotkami, ale to za mało, by uczynić tą piosenkę dobrą. Na telebimach z tyłu pojawiają się członkowie zespołu - każdy ma swój "obrazek", co ma być chyba nawiązaniem do okładki płyty. Przed ostatnim refrenem następuje pauza, podczas której Hayley wprowadza swoje podejrzane u Green Day'a wydłużanie piosenek - np. poprzez długie przekomarzanie się z publicznością. Niestety, czuć, że te momenty są wyreżyserowane i nawet urok Hayley nie pomaga zatuszować ich sztuczności. Ciężko jej coś na pełne gardło odkrzyknąć, kiedy ma się wrażenie, że ogląda się koncert w TV, a nie na żywo. Jednak po słynnym haśle "WE ARE PARAMOORE!" zapominamy o tym fakcie i bawimy się dalej.

That's What You Get to dobry kawałek koncertowy i w obecnej chwili fajnie jest zaaranżowany. Na początku pierwszej zwrotki milkną wszystkie instrumenty i 24.000 gardeł zgromadzonych w O2 Arena śpiewa "No sir, well I don't wanna be the blame, not anymore." Fajny moment, a potem radosne skakanie i śpiewanie refrenów. Potem chwila oddechu dla chłopaków, a właściwie to całkiem długa chwila, gdyż Hayley nawija prawie przez 2 minuty. Z jej paplania nic w sumie nie wynika, ale przynajmniej jej oczy ładnie wyglądają, gdy podczas przemowy wywraca nimi po całej hali, jakby próbując ogarnąć wszystkich zgromadzonych fanów. Po czym zapowiada "szybką piosenkę" i jest to For A Pessimist.

Następnie "coś, co będziemy wszyscy śpiewać", czyli Emergency. Nowe smaczki instrumentalne, dodawane zwłaszcza przez Zaca, cieszą ucho. Jednak najbardziej cieszy w tym kawałku krótkie solo Josha pod koniec, które wykonuje w świetle żółtych reflektorów. Jak zwykle jeden z ładniejszych momentów koncertu i jeden z nielicznych udanych muzycznie momentów na pierwszej płycie zespołu.

Playing God to kolejna piosenka, której wcześniej nie słyszeliśmy na żywo i zarazem najnowszy singiel z Brand New Eyes. Całkiem przyjemnie jest to usłyszeć, zwrotki są dosyć udane. Decode jest następne i ku mojemu zaskoczeniu, nie jest wykonywane pod koniec setu, gdzie na ogół spodziewa się największych hitów. A przecież gdyby nie Decode, Paramore na pewno nie zapełniliby O2. Może celowo próbują zdeprecjonować znaczenie tego utworu, wciskając go w środek setu. Mi to nie przeszkadza!

Po Decode zespół schodzi ze sceny, a techniczni wnoszą... Kanapę i instrumenty akustyczne. Spokojną część setu rozpoczynają jedynie Josh i Hayley. Podczas ostatniej trasy po USA grali w tym miejscu klasyczną piosenkę country - cover Loretty Lynn. Najwyraźniej uznali, że do Europy nie bardzo ona pasuje i zastąpili ją dawno nie granym utworem z debiutanckiego albumu - Let This Go. Była to zapewne gratka dla starszych fanów, ale ja zdecydowanie bardziej wolałbym usłyszeć ów cover.

Reszta akustycznego setu znacznie bardziej przypadła mi do gustu. Zespół zebrał się na gustownej kanapie, mającej chyba nawiązywać do tej z okładki albumu All We Know Is Falling. Zac ma nawet swój akustyczny set perkusyjny. Na początek When It Rains - które w akustycznej wersji podoba mi się już od czasów nagrań z letniej trasy koncertowej z 2008 roku. Dobrze jest usłyszeć to w takiej wersji na żywo. Następnie coś nietypowego - Where the Lines Overlap, które całkiem fajnie gruwi w tej wersji i na koniec standard, czyli Misguided Ghosts, przed którym Hayley powiedziała coś istotnego, w ramach podziękowania, że fani tak licznie przybyli na koncert: "There will never be a day when music will not be there to support you, so we have to continue to support music."

Czas na powrót do elektrycznych instrumentów, a dzieje się to w najlepszy możliwy sposób - czyli podczas Crushcrushcrush. Tutaj też mamy do czynienia z rozszerzoną wersją, podczas której Hayley wzywa do zabawy po kolei ludzi ze wszystkich sektorów. Muzycznie to oczywiście jeden z najlepszych kawałków do zabawy na koncercie. Co zresztą daje się odczuć, bo po spokojniejszym fragmencie koncertu, podczas którego dziewuszki sobie trochę odpoczęły, teraz znów zaczęły masowo umierać. Dość powiedzieć, że połowę Crushx3 spędziłem na wynoszeniu martwych ciał, co robiło się już wręcz w pewnym momencie trochę nudne.

Pressure to jak zwykle numer, podczas którego wiele się dzieje. Tym razem jednak oprócz słynnego flipa mamy także przeciągniętą środkową część, podczas której Hayley przedstawia po kolei członków zespołu, którzy włączają się do dalszej gry. Muszę przyznać, że w moment, w którym wraca Josh ze swoim riffem, jest całkiem niezły. Pochwalić też należy fajny gruw na basie, w czasie, gdy Hayley przedstawia Taylora. A flip to oczywiście już ekwilibrystyczna klasa sama w sobie :). Całość trwa aż 8 minut!

Po przydługawym Pressure tym razem dla odmiany szybko i do rzeczy - Looking Up. Warto wspomnieć o fajnych filmikach zrealizowanych techniką stop motion na telebimach. Jednak najlepszy moment koncertu pojawia się później - a jest nim The Only Exception. Gdy całe O2 rozświetla się setkami światełek, nie można nie dać porwać się wspaniałej atmosferze. Mam ciary nawet teraz, gdy tylko o tym myślę. Moment, gdy w środku piosenki tylko sama publiczność śpiewa refren, tylko znakomicie dopełnia całości. Piękny, niepowtarzalny moment... No, niepowtarzalny przynajmniej do następnego koncertu, który był za 2 dni :).

Następnie zespół schodzi ze sceny, ale szybko wraca, by zagrać energetyczny bis! Dwie te same piosenki, co rok temu, tylko w odwrotnej kolejności. Na początek Brick By Boring Brick - publiczność świetnie spisuje się w końcowym "Parapa para pa para". Na koniec oczywiście Misery Business, podczas którego na scenie pojawia się gość specjalny - Josh Franceschi z youmeatsix, kapeli, która supportowała Paramore na zeszłorocznej trasie. Oprócz tego członkowe zespołu zamieniają się miejscami - Taylor siada za perkusją, Zac chwyta za gitarę, a zaraz po solówce Josha, ten i Jeremy w ekstremalnym tempie także zamieniają się instrumentami. Dodajmy do tego kolorowe konfetti i mamy obraz całkowitej rozpierduchy, jaka kończy to wielkie show.

No właśnie - czas na słowo podsumowania. Chociaż z powyższej relacji mogłoby wynikać inaczej, wcale nie był to najlepszy koncert Paramore, na którym byłem. Wręcz przeciwnie. Oczywiście, nie można nie docenić tego, co osiągnęli - a był to pierwszy koncert, na którym jako headlinerzy zgromadzili taką publiczność. I to przez dwie noce z rzędu. Nietrudno policzyć, że z taką liczebnością mieliby sporą szansę, żeby samodzielnie zapełnić nawet już nie Wembley Arena 4 razy z rzędu, a Wembley Stadium. Produkcja koncertu też stoi na najwyższym poziomie. Oprawa świetlna, telebimy, na których przeplatają się ujęcia na żywo z koncertu, z przygotowanymi wcześniej specjalnie w tym celu animacjami i materiałami video, efekty pirotechniczne, dmuchawy z papierkami, podesty. Świetne show, dopracowane pod każdym względem, tak pod względem produkcji, jak i muzycznie. Ale w tej doskonałej reżyserii prawie kompletnie umarło to, za co ja i zapewne większość fanów pokochaliśmy Paramore. Czyli za spontaniczność na scenie i niesamowity kontakt z fanami. Wiem, że na dużych koncertach jest o to znacznie trudniej, ale to nie tylko to. Widać to po zachowaniu Hayley, która niestety - nie ma co ukrywać - staje się właśnie gwiazdą. Czasem pomacha do kogoś w tłumie, gdy go rozpozna - ale nie łapie już tego personalnego kontaktu z pojedynczymi osobami, którym potrafiła wyśpiewać całe wersy patrząć prosto w oczy. Brakuje też spontaniczności - wszystko jest zaplanowane, co i w którym momencie, jak - gdzie kto ma pobiec, o ile wydłużony ma być dany segment utworu, co należy wówczas powiedzieć do mikrofonu. Jest to wszystko przygotowane z wielkim kunsztem i robi wielkie wrażenie, ale jest także bardzo sztuczne. Niestety.

Do tego wszystkiego nieustająca przez cały koncert walka o miejsce pod sceną i mnóstwo czasu i energii poświęcone wynoszeniu martwych ciał nie pomagają ogólnemu wrażeniu. Należy także wspomnieć o niezwykle gadatliwych brytyjczykach, których paplanina wyjątkowo przeszkadzała zwłaszcza w trakcie akustycznego setu. Litości! Przecież podyskutować sobie można po koncercie, po co psuć innym przyjemność ze słuchania/śpiewania.

Kulało także tej nocy nagłośnienie. Że podczas supportów było słabe, to normalka (na BoBie w zasadzie było słychać tylko bas i szczątki perkusji). Ale nagłośnienie na Paramore, nawet jak na pierwszy rząd, pozostawiało wiele do życzenia. Wybiórczo słychać było pojedyncze instrumenty, wokali prawie w ogóle, praktycznie tyle co docierało odbite z hali - czyli praktycznie sam pogłos. Ciężko było zrozumieć, co Hayley w ogóle mówi.

Zawiodła także setlista. Zabrakło dwóch najlepszych piosenek - Careful i Let the Flames Begin, które wcześniej pojawiało się w setliście, ale zniknęło z niej i nie zostało niczym zastąpione.

Na szczęście, przed nami był jeszcze drugi koncert. Jednak, co może zabrzmieć jak herezja, po tym pierwszym nawet nieszczególnie mieliśmy ochotę na niego iść...

 

 

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com