NINA KINERT
11.02.2011
John Dee
Oslo
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
14.02.2011

Jaka jest najbardziej zajebista rzecz, jaką taki koncertowy wagabunda jak ja, może zrobić? Pokonanie tysięcy kilometrów, by zaliczyć duży koncert na stadionie w jakimś egzotycznym kraju? Blisko, ale w moim odczuciu jest to coś nieco innego. Pokonanie tysięcy kilometrów, by zaliczyć kameralny koncert ulubionego artysty w małym klubie w egzotycznym kraju - ot co!

Historia tej wyprawy w ogóle jest niestandardowa i dosyć niesamowita. Na ogół zawsze najpierw jest koncert, a później dopiero wokół niego planuje się całą wyrypę. Tym razem było na odwrót. Najpierw zaplanowałem wyrypę, a później się okazało, że akurat w dniu, w którym będziemy w Norwegii, koncert w Oslo gra Nina Kinert - szwedzka piosenkarka niedawno przez nas odkryta i bardzo lubiana. Czy można więc było ten nieprawdopodobny przejaw PP zignorować i nie pojechać do Oslo tego dnia? Oczywiście, że nie.

Następnego dnia po odwiedzinach w Sandefjordzie dobrego przyjaciela, należało dostać się do Oslo, co nie było takie łatwe. Najpierw kilkukilometrowy spacer w zamieci śnieżnej, a potem sympatyczna podróż pociągiem, podczas której nikt od nas nie domagał się biletu. Po meldunku w pokoju, szybka tradycyjna wizyta w MCD i z nowym zapasem sił - do klubu John Dee mieszczącego się w odległości zaledwie 20-minutowego spaceru.

Drzwi otwierano dopiero o 21.00 i gdy dotarliśmy na miejsce w okolicach tej godziny, pod klubem stała zaledwie garstka osób. Zastanawiałem się, jak to jest z popularnością Niny w Norwegii i że głupio by było, jakby to byli już wszyscy. Na szczęście później okazało się, że się myliłem. I to znacznie.

Wszędzie pełno było ostrzeżeń, że wejście jest od 18 lat, na szczęście moja żona dostała się do środka bez żadnych problemów i już wkrótce zajęliśmy stolik w strategicznej pozycji pomiędzy barem a sceną :). Klub John Dee, będący częścią centrum Rockefeller, okazał się być niezwykle sympatycznym miejscem, o przyjemnej, kameralnej atmosferze. Półmrok panujący wewnątrz rozświetlały świeczki palące się na stolikach, elementy dekoracji sceny oraz bar.

Nie mogłem się powstrzymać i zamówiłem jak dotąd najbardziej kosztowne piwo w moim życiu. Smakowało wybornie :). Stopniowo przybywało coraz więcej ludzi - im późniejsza była godzina, tym więcej. Ostatecznie cały klub był wypełniony, chociaż nie było "ciasno". W pewnym momencie przygasły światła i jako swojego rodzaju support zagrała kilka utworów wiolonczelistka Niny - najpierw jeden instrumentalny utwór, następnie kilka piosenek. Całość nie trwała dłużej, niż 20 minut, ale była znakomitą zakąską przed daniem głównym.

Zakąskę od dania głównego oddzielała jeszcze całkiem długa przerwa, ale warto było czekać. Na scenie w końcu pojawiła się Nina w towarzystwie czteroosobowego zespołu. Stanęła majestatycznie przy swoim przyozdobionym szatą i niebieskimi lampkami zestawie złożonym z dwóch instrumentów klawiszowych. Sama znakomicie się komponowała z tą scenografią - ubrana była w "piżamę", luźny, lekko przezroczysty strój. Jej smukłe dłonie wygrywające na klawiszach zapadające w pamięci melodie były hipnotyzującym widokiem, podobnie jak jej skoncentrowana twarz, wyłaniająca się zza prostych, długich włosów.

Zespół Niny składał się z czwórki muzyków towarzyszących - dwóch kobiet i tyleż samo mężczyzn. Panie atakowały frontalnie - z Niną w środku, wspomniana już wcześniej wiolonczelistka zajęła lewy koniec sceny, czasami "przesiadając" się na elektryczną gitarę basową, a po prawej wspierała ją gitarzystka, okazjonalnie grająca na przeszkadzajkach. Obie panie wspierały Ninę także doskonale zharmonizowanymi chórkami. Brzmiało to w krystaliczny sposób idealnie, prawie jak playback.

W tle mocną feministyczną trójkę uzupełniali panowie - klawiszowiec, przypominający mi Roberta Jansona, i fantastyczny perkusista, ustawiony bokiem do publiczności, co pozwalało lepiej podziwiać jego interesujące wyczyny i zdecydowanie "luźny", a zarazem zabawny styl gry.

Koncert składał się w większości z utworów z najnowszej płyty, Red Leader Dream, która ukazała się całkiem niedawno, w 2010 roku. Na pierwszy ogień - Wings. Już podczas pierwszej piosenki dało się zauważyć znakomicie przygotowane koncertowe aranżacje piosenek oraz doskonałą współpracę całego zespołu. Kolejne było Down On Heaven, z istotną rolą wiolonczeli. Tutaj dało się odczuć mocno etniczny klimat muzyki Niny. Pod koniec utworu, delikatne wokalizy Niny, doskonale przenikały się z subtelnym solo na wiolonczeli.

Po tym utworze Nina ściągnęła buty, co było dla mnie znakiem, że dobrze czuje się na scenie i przemówiła po norwesku/szwedzku, czego w ogóle nie zrozumiałem, ale po jej gestach łatwo było wywnioskować, że zaprasza publiczność bliżej sceny. Zajęliśmy więc dogodną pozycję dokładnie na wprost Niny, będąc w odległości jakiegoś jednego metra od niej. Dźwięk z tego miejsca był odrobinę gorszy (zwłaszcza wokal Niny, który słyszalny był jedynie z przodów, które nie były skierowane w centralny punkt pod sceną), ale wszystko miało znacznie bardziej "organiczny" feeling, dało się czuć muzykę graną na scenie.

Kolejną piosenką było energetycznie zaczynające się Play the World, które zwrotkami przywodzi mi na myśl styl April March. Ale Nina szybko przypomina o swoich "kosmiczno"-etnicznych inspiracjach w drugiej części utworu, w których po raz kolejny czaruje wokalizami i hipnotyzującą, instrumentalną kodą.

Tiger You był następny w kolejce i był to jeden z najbardziej pamiętnych momentów koncertu. Rewelacyjnie zabrzmiał tutaj bas, wspierany klimatycznym brzmieniem klawiszy, a etniczny beat na tomach dopełniał całości. O porywającej linii melodycznej wokalu już nawet nie wspomnę. W drugiej części utworu otwiera się szersze spektrum instrumentalne, z rytmiczną wiolonczelą po raz kolejny wysuwającą się na pierwszy plan. Wspomnieć należy także o świetnych chórkach, śpiewających w końcowej części partię "Saturday, Sunday" i liderce, kończącej... sapaniem. Ale za to jakim!

Następnie Nina cofnęła się odrobinę w czasie i zagrała The Art Is Hard ze swojej poprzedniej płyty, Pets & Friends z 2008 roku. Kolejna piosenka, posiadająca unikalny charakter i niebanalną warstwę instrumentalną. Galopujący beat porwał od pierwszych chwil, a niepokojące brzmienie klawiszy i basu znakomicie z nim kontrastowały.

Po tej krótkiej wycieczce wehikułem czasu, Nina powróciła do swojego niezwykle udanego, najnowszego albumu i zaprezentowała bardziej wesoły, nieco folkowy utwór My Girl. Jeszcze lepiej jednak wypadł otwierający płytę numer Moonwalker - to był pierwszy utwór Niny, jaki usłyszałem, i od razu przypadł mi do gustu. Bardzo etniczny, zaczyna się charakterystyczną melodią i świetnymi chórkami. Wiolonczela znów uzupełnia ładnymi wstawkami czarujący śpiew Niny. Refreny zaś to rewelacyjne, momentami wzajemnie się przenikające, a momentami harmonizujące wokalizy wszystkich trzech dziewczyn. Beat grany na tomach i tamburynie dopełnia klimatu.

Combat Lover to kolejny powrót do poprzedniego albumu Niny. Zaczynający się bezpośrednio od śpiewu, w ładny sposób ewoluuje w jak zwykle ciekawie rozbudowany instrumentalnie utwór. Najbardziej urzekł mnie w nim szybki, dosyć skomplikowany i charakterystyczny beat, wygrywany na tomach. Ciężko było oderwać wzrok od perkusisty.

Następnie moment koncertu, na który najbardziej czekałem - czyli moja ulubiona piosenka Niny, Push It. Już początek hipnotyzuje świetną melodią zwrotki, a po chwili robi się jeszcze ciekawiej, bo magicznie dzięki "kosmicznym" dźwiękom i etniczne, dzięki rewelacyjnym chórkom. Ten utwór jest świetnym przykładem, na charakterystyczną dla Niny umiejętność ciekawego aranżowania utworów i sprawiania, że "płyną". Nic nie wydaje się tu dodane na siłę, a każdy kolejny segment jest naturalną konsekwencją poprzedniego. Absolutnie najlepszym momentem tak piosenki, jak i całego koncertu były dla mnie długie, końcowe wokalizy, które Nina pięknie i czysto zaśpiewała swoim mocnem głosem. Interesującą odmianą względem wersji albumowej były chórki, które podbudowały owe wokalizy dodatkowymi melodiami. Potem zaś, pięknie zwalniająca koda. Absolutnie hipnotyzująca piosenka, o hipnotyzującym zakończeniu.

Główny set zakończyła bardzo charakterystyczna piosenka zatytułowana 25. Trochę niepokojąca, trochę oniryczna. Po raz kolejny słyszymy niebanalne melodie wokalne i intrygujące instrumentarium. Zapadają w pamięć zwłaszcza charakterystyczne pasaże na klawiszach, wsparte ciekawymi wokalizami. Zanim utwór się skończył, Nina podniosła swoje buty, pomachała nimi do publiczności, co wydawało się dosyć groteskowe i zniknęła ze sceny, otrzymując gromke brawa. Muzycy po kolei znikali ze sceny, aż został tylko perkusista, wygrywając jak zwykle ciekawy beat, po czym on również zniknął w kuluarach.

Piosenkarka nie była długo wywoływana gromkimi brawami dosyć licznie zgromadzonej w klubie publiczności i ku naszej wielkiej radości, dosyć prędko pojawiła się z powrotem. Jako pierwszy bis, usłyszeliśmy dosyć żywiołowy 4-Ever. Po raz kolejny moją uwagę zwrócił perkusista, wygrywając skoczny beat, kojarzący mi się z Now, Now. To w tym momencie koncertu stwierdziłem, że ten zespół świetnie nadawałby się na support Niny (lub odwrotnie). Ta piosenka jest bardzo w stylu Now, Now i zespół ten na pewno świetnie zaadoptowałby ją do swojego brzmienia. Wracając do perkusisty - pod koniec utworu bardzo się on rozkręcił, zapodając ciekawy, trudny na pierwszy rzut oka i ucha do powtórzenia groove.

Na sam koniec Nina częściowo zaskoczyła. Zagrała bowiem I Shot My Man - utwór z jednej strony oczekiwany, ale z drugiej strony zagrany w nieco innej, odświeżonej aranżacji. Zabrakło gitary akustycznej w stylu country, było za to bardziej mroczne brzmienie, bardziej pasujące klimatem do reszty koncertu. Publiczność bardzo żywiołowo przyjęła ten utwór, a owacje na koniec były wyjątkowo żywiołowe.

Poczekałem jednak przy barierce aż ktoś pojawi się na scenie, by poprosić o setlistę i z takim oto trofeum i uśmiechem od ucha do ucha wychodziłem z klubu.

Można by się przyczepić, że zabrakło Original Sin, kapitalnej ballady, która była na setliście (tyle że w nawiasie). Można by się też przyczepić, że koncert generalnie był krótki. Ale po co? Skoro jego poziom w pełni wynagrodził te małe niedostatki. Trwał on niewiele ponad godzinę, ale był to koncert doskonały, dopracowany pod każdym względem. Począwszy od doskonałego wykonania muzycznego, na scenografii skończywszy. Zespół jest świetnie zgrany i wykonuje te niebanalne kompozycje z wielkim kunsztem. Na szczególną pochwałę zasługują świetne, mocne chórki pań, doskonale uzupełniające mocny wokal Niny na pierwszym planie. Wiolonczelistka jest świetna na swoim instrumencie, podobnie jak pan perkusista, ktory przez wiele momentów koncertu skutecznie odwracał moją uwagę od liderki. A sama Nina? Niesamowita, utalentowana, skromna, o pięknym i mocnym głosie - artystka pełną gębą. Nowy album to zbiór niebanalnie zaaranżowanych piosenek, o bardzo otwartym brzmieniu, pełnych smaczków i cieszących ucho rozwiązań. Świetnie sprawdzają się na żywo, czasem intrygują, czasem hipnotyzują, czasem porywają do żywiołowego poruszania biodrami. Nina napisałą tą płytę zainspirowana Gwiezdnymi Wojnami i taką też otoczkę wizualną stara się budować wokół tej muzyki - zarówno przez strasznie kiczowatą okładkę, jak i "kosmiczną" dekorację sceny. Jednak, co wielokrotnie podkreślałem w relacji, dla mnie ta muzyka jest bardziej etniczna, niż "kosmiczna" (bo to kojarzy się z nowoczesnością, niekoniecznie w dobrym tego słowa znaczeniu). W sumie jednak, ostatecznie - muzyki należy słuchać, a nie o niej rozprawiać, więc polecam każdemu posłuchać własnousznie i ocenić samemu.

Ja jestem Niną zachwycony i ten koncert zdecydowanie wart był tego, by pokonać dla niego taką odległość. No i trzeba będzie się na Ninę wybrać kiedyś jeszcze raz, bo chcę usłyszeć na żywo Original Sin!

 

 

 

 

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com