NINA KINERT
16.07.2011
Pildammsteatern
Malmö
____________________

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
24.07.2011

Pretekstem do kolejnej wizyty w ukochanej Skandynawii był koncert Niny Kinert w szwedzkim Malmö. Odbył się on w ramach trwającego tam przez całe lato festiwalu Sommarscen. Codziennie przez trzy miesiące darmowe koncerty artystów z całej Europy - go figure. 16 lipca wystąpiła nasza Ninkina. Połączenia z Gdańska dogodne, Kopenhaga rzut beretem - głupio byłoby się nie wybrać.

Pierwszy wieczór po przylocie upłynął na zapoznaniu się z Malmö i spacerem w kierunku portu, który nazwałbym jednym z najspokojniejszych miejsc na ziemi. Woda delikatnie rozpluskująca się o wyłożone kamieniami nabrzeże uspokaja lepiej niż jakiekolwiek tabletki ziołowe. Dzień drugi to całodniowa wycieczka do Kopenhagi, do której z Malmö prowadzi niemal 8-kilometrowy most przebiegający nad cieśniną Sund.

Dzień koncertu był w przeciwieństwie do pozostałych bardzo słoneczny, więc idealnie nadawał się na to, by przed wieczorną ucztą muzyczną spędzić sielankowe popołudnie na plaży z widokiem na most oraz krzywą wieżę :) Pildammsparken, w którym odbywał się koncert, mieścił się nieopodal, więc wystarczył 30-minutowy spacer z plaży, by zjawić się na miejscu. Park powitał nas surrealistycznie wyglądającymi, idealnie równo "klockowato" przyciętymi krzewami. Ścieżki przez park rozchodziły się promieniście, więc wyglądało to jak Kraina Czarów (zobaczcie fotkę w galerii). Niełatwo było w tym labiryncie odnaleźć amfiteatr Pildammsteatern, ale dzięki pomocy miłej pani w mobilnej kebabowni, udało się.

Gdy dotarliśmy na miejsce, w amfiteatrze pomału zbierali się ludzie. Podobnie jak w całej reszcie miasta, czas płynął tu leniwie i powoli. Gromadzący się Szwedzi popijali napoje i pożerali rozmaite sałatki, naleśniki, zapiekanki i inne kebaby. Prawie każdy coś żarł lub pił, a jednocześnie nie zauważyłem, by gdziekolwiek porozrzucane były puste opakowania, plastikowe widelce czy zgniecione puszki. Jak widać, niektóre narody potrafią korzystać z tzw. pojemników na odpady. Jestem przekonany, że Polacy też się kiedyś tego nauczą, być może nawet jakoś zbiegnie się to w czasie z wybudowaniem autostrad.

Po chwili, gdy już rozgościliśmy się w venue i oceniłem, skąd będzie najlepszy widok na scenę, tak, aby widać było cały band, dorwał nas Peter, który poinformował, że Nina chętnie się z nami spotka, ale już po koncercie. Z radością zaakceptowaliśmy jego sugestię, z tego względu, że szkoda by było, aby takie spotkanie odbywało się w pośpiechu, z powodu mającego nadejść występu.

Malmiańczycy obficie zajęli większość miejsc w Pildammsteatern, gdy na scenie pojawił się sam Peter i zapowiedział występ Niny: "Dziś będę przemawiał po angielsku, gdyż na dzisiejszy koncert przybyli fani z różnych zakątków Europy". Po tym statementcie spojrzał w naszym kierunku, pytając: "Skąd przybyła nasza dzisiejsza publiczność?", na co oczywiście (choć z pewnym wstydem) odkrzyknąłem, że z Polski. Tak oto ruska ekipa po raz kolejny zakrzywiła czasoprzestrzeń, siejąc zamęt w spokojnym miejscu. Okazało się, że oprócz nas są także ludziska z Litwy, jednak gdy Peter zadał to pytanie po raz trzeci spoglądając w stronę przypadkowo wybranych ludzi, ci odparli, że są... ze Szwecji, więc Peter zaprzestał geograficznej konferansjerki, skupiając się na tym, co najważniejsze - czyli Ninie!

Ta pojawiła się na scenie w towarzystwie zespołu, który dobrze znaliśmy już z gigu w Oslo. Zapowiadało się zupełnie inne doświadczenie niż podczas wspomnianego koncertu w małym norweskim klubie John Dee - koncert w otwartej przestrzeni, w dodatku przy naturalnym świetle zachodzącego słońca. Muzyka Niny jednak znakomicie odnalazła się w takiej scenografii, a ludzie słuchali w skupieniu.

Zaczęło się od fantastycznego, psychodeliczno-etniczno-kosmicznego intra do Wings. Zarejestrowana na płycie wersja studyjna nie posiada tego intra, jest to więc bardzo miły dodatek i jeśli ktoś jest na koncercie Niny pierwszy raz, będzie mile zaskoczony. Te kilka dźwięków wprowadza w specyficzną atmosferę nieco obecnie "kosmicznego" występu. W ogóle jest to jedno z najlepiej przygotowanych koncertowych intro, jakie słyszałem. Po chwili wchodzi charakterystyczny beat i Nina hipnotyzującym głosem śpiewająca genialną linię melodyjną Wings. W sposób, w jaki zaśpiewany jest sam trzeci wers w każdej zwrotce czyni ten utwór absolutnie fenomenalnym. Podczas refrenów dołączają dziewczyny, przypominając, że w robieniu chórków nie mają sobie równych. Końcówka utworu różni się znacznie od wersji albumowej. Mamy trochę kosmicznych dźwięków i subtelne wokalizy Niny, które śpiewa bardzo wysokim głosem.

Następny utwór to intensywny Down On Heaven. Prosty motyw na klawiszach i jak zwykle niestandardowy beat na perkusji, który początkowo ciężko powtórzyć. Linnea na zmianę ubarwia utwór to onirycznymi zagraniami na wiolonczeli, to świetnymi chórkami w refrenach. Jednak to jej mini-sola smyczkowe są elementem, który najbardziej podoba mi się w tym utworze. Hipnoza trwa.

Następnie Nina przemawia, niestety nie pozwoliła sobie na konferansjerkę po angielsku, więc nie byliśmy w stanie zrozumieć, co mówi. Ale szwedzkiego języka zawsze miło posłuchać. Później zaczyna klaskać w charakterystycznym tempie, co oznacza nic innego jak nabicie rytmu do Play the World. Spokojne, zaśpiewane jakby od "niechcenia" zwrotki prowadzą do ekspresyjnych refrenów, w których Nina śpiewa dosyć wysokim głosem. Jej wokal jest zawsze perfekcyjny, aż człowiek zastanawia się, czy to aby na pewno nie playback :) Ale nic z tym rzeczy. Muzyka dobiegająca ze sceny tętni życiem, pulsuje, czuje się ją wewnątrz.

Kolejnym utworem jest Tiger You. To jeden z najjaśniejszych punktów koncertu. Talent Niny do fantastycznych melodii i ich wykonywania na żywo przejawia się w pełnej krasie. Majestatyczne, apokaliptyczne brzmienie klawiszy i basu dopełnia całości. To jeden z tych utworów, które jak się słyszy na żywo, słucha się w pełnym skupieniu i chłonie każdą sekundę, niczym krople wody powoli kapiące ze zródełka w sercu górskiej przełęczy. W refrenach po raz kolejny dołączają dziewczyny, a słysząc ich chórki myślę sobie, że one są w tym absolutnie nie do przebicia. A gdy wchodzi partia "Saturday, Sunday", tezę tę jedynie potwierdzają. No i oczywiście wyczekiwane "czi czi czi ka ka kaaaah" na koniec :)

Następnym utworem Nina po raz pierwszy odstępuje w repertuarze od najnowszej płyty i sięga po również niezwykle udane Pets & Friends. The Art Is Hard można śmiało nazwać kontrolowaną kakofonią. Mnóstwo psychodelicznych dźwięków od Linnei, ale także majestatycznie maszerujące melodie po każdej refrenowej wokalizie. A te zasługują na osobną wzmiankę - głosy trzech pań nakładają się tutaj po prostu niesamowicie. Poza tym partia ta jest wydłużona względem albumowej wersji, więc trzeba mieć całkiem pojemne płyca żeby ją zaśpiewać :) Wykonanie wspaniałe, hipnotyzujące - Nina wpada w specyficzny trans, wszyscy maksymalnie skupieni, a całość dobrze buja.

Wracamy do Red Leader Dream by usłyszeć mocno specyficzny My Girl. Specyficzne intro zwiastuje nieco weselszy charakter tej piosenki, w porównaniu z pozostałymi. Linnea odnajduję się w dobrze gruwiącym podkładzie odgrywanym na elektrycznej gitarze basowej. W utworze pojawiają się także rozmaite przeszkadzajki.

Moonwalker to kolejny utwór w setliście i tutaj zespół pokazuje pełnię swoich możliwości. Rzecz zaczyna się od sympatycznej melodii i świetnych, etnicznych chorków, obok których nie można przejść obojętnie. Linnea znów przestawia się na wiolonczelę, uzupełniając piosenkę o swoje smaczne partie. Ale i tak clue tego utworu stanowią rewelacyjne wokalizy wszystkich trzech pań pełniące tu funkcję refrenów. W tej sytuacji nawet nie przeszkadza fakt, że powtarzają się tutaj one dosyć często - wręcz przeciwnie...

Z otwieracza płyty Red Leader Dream przenosimy się na otwieracza płyty Pets & Friends, czyli Com-Com-Com-Combat Lover! Utwór klimatem rewelacyjnie pasuje do obecnego repertuaru, widać na nim już jakie skłonności stylistycznie Nina miała wcześniej. Tutaj jak zwykle cieszy fantastyczny groove wygrywany przez perkusistę pod koniec.

Następnie wyczekiwany przeze mnie moment koncertu czyli moje ulubione Push It. Piosenka hitowa, przebojowa, porywająca, dynamiczna, wpadająca w ucho, doskonała. Tymi melodiami nie można się znudzić. Zaczyna sama Nina i jej smukłe palce, a po chwili wchodzą dziewczyny z charakterystycznymi, rytmicznymi chórkami. Kolejna piosenka o wybitnie etnicznym charakterze. Podobnie jak w lutym w Oslo, tak i teraz najbardziej wyczekuję długich wokaliz pod koniec utworu, w których Nina pokazuje, jak mocny ma głos. Także tym razem nie zawiodłem się - zostały wykonane perfekcyjnie, a także uzupełnione przez dziewczyny o alternatywną melodię, której nie usłyszymy w wersji studyjnej. Miód na uszy i duszę!

Chwila na wstrzymanie oddechu - nadchodzi bowiem moment w secie, który w Oslo Nina pominęła. A moment ten nazywa się Original Sin i jest to jedna z moich ulubionych piosenek. Gdy Nina wygrywa pierwsze dźwięki na swoich klawiszach, przechodzą mnie ciarki. Prosta zagrywka, wchodzi wokaliza, kilka prostych akordów... Piękny, poruszający utwór, jeden z tych, które się naszej Szwedce wyjątkowo udały. To ta sama klasa, co Beast z poprzedniej płyty. Wykonanie w każdym calu perfekcyjne, można słuchać i słuchać. W pierwszym refrenie wchodzi Linnea grając bardzo niskie dźwięki na wiolonczeli - brzmi to co najmniej zacnie. Następnie mostek grany w harmonii przez Ninę i Linneę, który robi za rewelacyjny, dynamiczny build up do porywającego finału. To jeden z tych utworów, które prowadzą słuchacza za rękę, nie wracając drugi raz w te same miejsca. Pod koniec zaś popisowe, charakterystyczne dla Niny wokalizy. Małe dzieło sztuki - zdecydowanie jedna z najlepszych piosenek, jakie kiedykolwiek stworzono. Pod koniec dołącza cała reszta bandu na epickie zakończenie, które Nina upiększa wokalizami, które na albumie są prawie niesłyszalne.

Potem robi się bardziej dynamicznie - psychodeliczne, przesterowane dźwięki i utwór 25, który wieńczy główny set. Po odegraniu swoich partii, Nina żegna się z publicznością i znika w kuluarach, a za nią po kolei zostawiają instrumenty kolejni członkowie zespołu, aż w końcu zostaje sam perkusista - niezwykle sympatyczny facet, który z szerokim i szczerym uśmiechem żegna się z ciepło oklaskującą jego i resztę zespołu szwedzką publicznością.

Po chwili entuzjastycznych owacji roześmiana Nina wraca na scenę, by wykonać jeden ze swoich najbardziej rozpoznawalnych utworów - I Shot My Man. W podobnej wersji, którą usłyszeliśmy w Oslo - czyli bardziej "dopasowaną" klimatem do obecnej setlisty. No cóż, wygląda na to, że przynajmniej tymczasowo Nina rozstała się z gitarą akustyczną. Czy jeszcze kiedyś do niej wróci? Fajnie by było zobaczyć koncert w bardziej klasycznym ujęciu, ale z drugiej strony - wygląda na to, że dopiero po wydaniu ostatniej płyty nakładem własnej wytwórni, Nina wreszcie robi to, o czym zawsze marzyła.

Po koncercie udaliśmy się za kulisy na spotkanie z Niną. Nasze pierwsze! Zgodnie z przewidywaniami, dziewczyna okazała się być szalenie sympatyczna, ciepła i otwarta - żartom i wymianom uprzejmości nie było końca. Zarówno ona, jak i cały zespół sprawili, że czuliśmy się z nimi jak dawni znajomi, a nie "fani przybyli z Polski". Nie jest łatwe stworzenie takiej atmosfery, ale Nina to po prostu babka na poziomie.

Nowe znajomości zawarte, wieczór spędzony idealnie, czas więc podsumować sam koncert. Cóż mogę rzec. No cóż, że ze Szwecji. Hehe. No właśnie - sam fakt, że sobie polecieliśmy do Szwecji na ten koncert o czymś świadczy. Że jesteśmy szaleni? Bardzo możliwe. Ale przede wszystkim o tym, że muzycznie Nina należy do ścisłej światowej czołówki, chociaż nie jest jakoś spektakularnie popularna. Ma swoją publiczność w Skandynawii, w Holandii, Austrii i Niemczech. Gra w małych klubach dla garstki wybrańców, ale są to ludzie, którzy dobrze wiedzą, dlaczego przyszli na jej koncert. Mógłbym długo tak jeszcze wypisywać banalnie brzmiące pochwały pod jej adresem, ale już przestanę. Po co się powtarzać, skoro wszystko to, co napisałem po koncercie w Oslo, jest nadal aktualne. Czekam niecierpliwie na dalsze poczynania muzyczne Niny i na kolejne koncerty - krążą plotki o kolejnej jesiennej trasie klubowej. Ciekawe, do jakiego kraju tym razem nas zawieje...

 

 

 

 

 

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com