AVRIL LAVIGNE
19.09.2011
Palladium
Köln
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
27.09.2011

Powrót na stare śmieci - Palladium w Kolonii to jedno z najlepiej mi się kojarzących miejsc koncertowych. To tutaj zaliczyliśmy jeden z koncertów Paramore podczas ich najlepszej trasy w 2009 roku z Now, Now. A do tego Avril, prawie nieobecna na scenie od zakończenia poprzedniej trasy w 2008 roku, podczas której zaliczyliśmy dwa spazmatyczne koncerty. Czy udało się powtórzyć tą piękną, infantylną atmosferę?

Już samo czekanie w kolejce przywiodło na myśl dawne, dobre czasy. 7 godzin w niespecjalnym ciepełku w towarzystwie pijanych nastoletnich Niemców to jest to. Gdy doczłapaliśmy się na miejsce, było ich przed nami 36. Łatwo było się o tym przekonać, gdyż od razu podbiegł do nas młodociany Helmud o pięknej, germańskiej, zapitej urodzie, bazgrając nam markerem na dłoniach numerki. Jedyne co mogę na ten temat powiedzieć, to że na szczęście nie był to marker permanentny. Kazano nam się także podpisać na fladze w barwach Rzeszy. Xywa Ani nie wyróżniała się specjalnie na tle pozostałych imion, ja zaś postanowiłem podpisać się w języku bardziej zrozumiałym ogółowi ludzkości, na wypadek gdyby techniczny Avril wyrzucający flagę do śmietnika zdecydował się w ostatniej chwili rzucić na nią okiem.

Ochrona była tak dobrze zorganizowana, że mogłem bez problemu wejść na koncert bez biletu. W jednej z bram stało dwóch ochroniarzy - po lewej i prawej stronie. Obaj byli zajęci przedzieraniem biletów i przeszukiwaniem innych osób, postanowiłem więc wykorzystać lukę w zabezpieczeniach i przeszedłem sobie między nimi. Dzięki temu moją szufladę z kolekcją koncertowych pamiątek zasilił bilet w stanie nienaruszonym, a do tego oszczędziłem sobie gejowskich scen z ochroniarzem, zaspakajającego swe najskrytsze pragnienia w imię bezpieczeństwa na koncercie.

Po dobiegnięciu pod scenę (jak zwykle u naszych zachodnich sąsiadów, przy akompaniamencie dzikich okrzyków "langsam!") zajęliśmy strategiczne pozycje z lewej strony, dokładnie przy mini-wybiegu. Wyjątkowo na tym koncercie stawanie dokładnie naprzeciw środka sceny byłoby złym rozwiązaniem - bo Avril wybiegi miała po bokach.

Supportem był złożony z australijskich aborygenów zespół Sons of Midnight. Muszę szczerze przyznać, że mimo niezręcznej aparycji (gigantyczny perkusista wyglądał jak King Kong przy zestawie z Guitar Hero), podobał mi się ich występ. Czysty, energetyczny i bezpretensjonalny rock & roll - to rzadkość wśród dzisiejszych nowych zespołów. Zagrali chyba z 5 piosenek - wystarczającą ilość, by się znudzić, jeśli zespół jest słaby (jak Paper Route). To jednak nie nastąpiło, a jeden utwór mi się wręcz spodobał.

Tak czy owak, występ nie był na tyle dobry, by przyćmić koncert Av. Oczekiwanie jednak należało do jednych z bardziej wydłużających się i żmudnych. Coś tam się działo w kuluarach, bo wszystko było od dłuższego czasu gotowe, potem były jakieś narady ekipy, potem sklecono mini zestaw perkusyjny na osobnym podeście i tak to się ciągnęło i ciągnęło. Oczekiwanie urozmaicały mdlejące co chwilę starsze i młodsze niewiasty. Była też jedna która chciała się chyba dopchać pod scenę i wywołała małą bijatykę :) Ostatecznie w tłum wskoczył ochroniarz i ją wyprowadził - scenka była dosyć zabawna.

W końcu jednak gasną reflektory i w dźwięku spazmatycznych pisków na scenie pojawił się zespół Av. Ku mojemu zdumieniu przed rozpoczęciem grania zaczęli się stroić... Że tak powiem, techniczni mieli przed gigiem absolutnie wystarczająco dużo czasu, by nie tylko nastroić wszystkie instrumenty, ale też je wypolerować i jeszcze wypić po herbatce. Ale wróćmy do koncertu... Słyszymy charakterystyczną melodię intra, które otwiera ostatnią płytę Av - Goodbye Lullaby. Po kilku instrumentalnych taktach na scenie pojawia się mała Kanadyjka, owiana mgiełką tajemniczości i wymachująca małą, świecącą zieloną gwiazdką (no bo przecież nie czarną, bo by jej nie było widać). Poziom hałasu przekracza bezpieczne dla zdrowia normy, ale nie z powodu nagłośnienia, tylko dzikich pisków małych dziewczynek, które tym razem są tak niedorzecznie hałaśliwe, że zaczynam się poważnie obawiać, czy kolejną pamiątką z koncertu nie będzie trwały defekt słuchu. Po kilku sekundach spod tej ściany dźwięku wydobywanej przez publiczność daje się delikatnie wychwycić zawodzenie Avril otwierającą koncert jakby nie patrzeć kolejną reklamą swoich perfum.

Po chwili jest jednak trochę lepiej - słyszymy charakterystyczny... Ekhmm, "riff", otwierający skoczne What the Hell. O ile skrajnie dance'owe brzmienie tego kawałka na płycie mnie potwornie irytuje, tak na koncercie sprawdza się całkiem nieźle. Avril zaczyna biegać po scenie od lewej do prawej niczym wściekły chomik w klatce, a publiczność wymienia dzikie piski na słowa piosenki. Brzmienie jest organiczne, soczyste i bardzo przyzwoite nawet w pierwszym rzędzie. Gdyby zmutować na mikserze irytujące klawisze, byłoby w ogóle bardzo fajnie. Avril często wychodzi na wybiegi po bokach sceny, dając się obejrzeć z naprawdę bliskiej odległości szczęśliwcom tam stojących (w tym nam :)). I chociaż dziewczyna zaczyna się niepokojąco starzeć, wizualnie oddalając się coraz śmielej w kierunku okrutnie doświadczonego przez los jamnika, to stojąca pół metra ode mnie i szczerząca swoje niestety lekko spiłowane wampirze kły, nadal wywołuje wielkiego banana na mojej twarzy.

Zaraz po WTH bez żadnej przerwy Rodney (aka Trevor) zaczyna wygrywać dobrze bujający groove, a wręcz funkowe zagrywki zdradzają, że to będzie kolejny singiel z najnowszej płyty, czyli Smile. Kawałek na koncercie naprawdę wypada świetnie - zamiast irytować chamskimi samplami, naprawdę dobrze gruwi. Avril krzyczy już od pierwszej zwrotki, ale tutaj taki wokal dobrze pasuje. Refreny są świetnie opracowane brzmieniowo i tutaj znakomici instrumentaliści i generalnie dobra koncertowa produkcja dają o sobie mocno znać. Podczas drugiej zwrotki Avril podbiega na wybieg przy naszej krawędzi sceny i bierze do ręki kartonowy uśmiech (jedna z akcji przygotowana przez niemieckich fanów). Środkową partię oczywiście śpiewa główne Ciacho (Jim o ile mnie pamięć nie myli). Jest to moment tyle zabawny, co bezsensowny; a przedziwna wymiana spojrzeń między Ciachem a Avril wzbudza podejrzenia co do tego, jak zaawansowane usługi świadczy on swojej szefowej.

Po kolejnym świetnym refrenie Rodney bez wytchnienia wygrywa kolejny beat i tym razem dostajemy poczciwego Sk8er Boi'a. Intro jest całkiem ciekawe i usłyszeć możemy fajną zagrywkę na gitarze. Avril znów pojawia się na wybiegach, a fani szaleją (przeraźliwy pisk znów rozrywa moje bębenki). Nagłośnienie sprawia, że na żywo wokal Avril brzmi jeszcze bardziej kreskówkowato, niż na nagraniach. Moja ulubiona partia "Sorry girl..." jest poprzedzona krótką, acz przyjemną solówkowatą zagrywką na gitarze. Potem obszerną partię Avril pozostawia do śpiewania tylko fanom, sama przejmując mikrofon z powrotem podczas refrenu.

Na następny kawałek Avril pojawia się na scenie z gitarą i rozbrzmiewa riff z He Wasn't. Tutaj mamy starą, dobrą zabawę z publicznością w podnoszenie i opadanie rąk, podczas której Avril robi mnóstwo swoich słodkich, infantylnych minek. Znalazła też dobrą wymówkę, by sobie rubasznie zakląć wspominając o tym, że słyszała, że Germany lubią robić "fucking noise". Generalnie ta zabawa z publicznością była chyba najfajniejszym momentem koncertu i najbardziej "avrilowym". To w tym segmencie koncertu poczułem atmosferę dawnych czasów. Dwoma kolejnymi kawałkami w setliście są bowiem My Happy Ending i Don't Tell Me - mamy zatem w kupie 3 single ze zdecydowanie najlepszej płyty, Under My Skin. Przez wszystkie 3 Avril ma na szyji przewieszoną gitarę (bo czy faktycznie na niej gra, to nadal pozostaje zagadką) i przez moment poczułem się, jakbym był na koncercie z Bonez Tour, który niefortunnie ominąłem.

Warto jeszcze nadmienić, że He Wasn't miało końcówkę rozbudowaną o partię instrumentalną - tak samo, jak na poprzedniej trasie. Natomiast My Happy Ending poprzedził krótki cytat ze wspólnej piosenki B.o.B.-a i Hayley Williams - Airplanes. Głos Avril sprawiał wrażenie bardzo sfatygowanego na obu piosenkach, ale czego nie mogę zrozumieć, to dlaczego Avril podczas i tak krótkiego cytatu z Airplanes (refren) zawsze śpiewała tylko nieparzystą linię melodyczną, podczas kiedy w piosence oryginalnie są dwie, pojawiające się naprzemiennie. Niestety ten moment brutalnie pokazał, że Hayley już dawno wyprzedziła Avril pod względem zdolności wokalnych, zwłaszcza tych koncertowych. Złe wrażenie spotęgowała dodatkowo uproszczona linia melodyczna w Happy Ending, zaś sama piosenka była wykonana bez żadnego zaangażowania. Zamiast tego Avril rozglądała się na boki sceny i gdzieś na podłogę pod sobą, zamiast nawiązywać kontakt wzrokowy z fanami w pierwszych rzędach.

Don't Tell Me nigdy nie było moim ulubionym kawałkiem, ale miło że tym razem Avril zdecydowała się zaśpiewać wszystkie zwrotki :) Jednak prawdziwym hitem jest I Always Get What I Want - jedyny niesinglowy i nie pochodzący z GL kawałek na całym koncercie. Avril biega po scenie jak szalona, jest charakterystyczny punkowy riff, jest energia. Obok He Wasn't jest to kolejny świetny moment koncertu. Ciekawie wypada zakończenie - podczas przeciąganych w nieskończoność końcowych akordów Avril popisuje się kilkoma ekstremalnymi wokalizami, najpierw delikatnymi, a potem mocniejszymi. Tutaj pokazuje, że potrafi jeszcze zachwycić swoim głosem. Na koniec wzbija się w powietrze i lądując daje kolegom sygnał do kończącego walnięcia.

Avril znika za kuluarami, a na scenie pojawia się pianino, za którym zasiada Ciacho. Grają epickie i strasznie nadęte intro do Alice. Niestety, piosenka, która fantastycznie wypadła w studiu, na żywo wychodzi Avril bardzo przeciętnie. Sytuację pogarsza tonacja obniżona o pół tonu - przez co Avril nie jest w stanie zaśpiewać czysto niedorzecznie niskich dźwięków w zwrotkach. Niestety, w odwrotnej sytuacji prawdopodobnie nie poradziłaby sobie z refrenami. Absurdalnie często powtarzane pod koniec refreny są początkiem - niestety - dosyć nudnej części koncertu.

Zaczyna się bowiem balladowy segment setlisty. Po rozwlekłej Alicji mamy coś na szczęście zachowanego w oryginalnej formie, czyli całkiem niezłe When You're Gone z trzeciego albumu. Potem na moment robi się ciekawiej - za klawiaturą pianina zasiada sama Avril, a Jim przeskakuje na skleconą tuż przed koncertem mini-perkusję. I nadchodzi jedyna niespodzianka w setliście - Stop Standing There, które zostaje wykonane po raz pierwszy na żywo (i - jak się później okazuje - po raz ostatni na tej trasie) w Europie. Aranżacja jest bardzo ciekawa i ogólnie cały feeling kawałka jest zupełnie inny, niż na płycie. Najfajniejszym patentem jest wyeksponowana jako osobny segment partia wokaliz poprzedzająca ostatni refren - która na albumie ginie w odmętach miksu pod refrenem. W czasie, gdy Ciacho zamęcza dodatkowi hihat, Trevor podgrywa sobie na grzechotce.

Wish You Were Here to najnowszy singiel z GL i zarazem kolejny kawałek na koncercie. Za piosenką nie przepadam, ale trzeba przyznać że wykonanie jest dosyć ujmujące. W momencie, gdy Avril podchodzi do naszej krawędzi sceny, na jej twarzy widzę jakby pozostałości tego smutku, który towarzyszył jej podczas nagrywania teledysku (czyżby płacz, że płyta się słabo sprzedaje?). Co ciekawe, o ile uśmiech na twarzy Av zawsze wygląda na przyszyty, tak ten smutek w oczach który ma podczas wykonywania tego kawałka wydaje się autentyczny.

Muzyczne, kawałek ma moim zdaniem jeden genialny moment - chodzi o wokalizy przed mostkiem, oryginalnie również zakopane w czeluściach miksu, na koncercie stanowiące osobno wyeksponowany moment. Niestety, moment ten wypada na żywo wręcz tragicznie - wcześniej Avril miała taki problem z czystym śpiewaniem tylko podczas wokalizy w Hot.

Po tym wyczynie Avril schodzi na moment ze sceny, by dać zespołowi czas na zagranie instrumentalnego segmentu, złożonego z riffów z Unwanted, Freak Out i Losing Grip. Tak, jedne z najlepszych kawałków w całej dyskografii Avril zostają zaledwie liźnięte w postaci krótkich cytatów...

Na poprawę humoru dostajemy zagrane w całości Girlfriend. Utwór fajnie pasował do infantylnej, różowej trasy promującej The Best Damn Thing ale setlista na pewno bez niego niczego by nie straciła, a zyskała np. gdyby włączyć do niej Unwanted. No ale przecież to Girlfriend było singlem, a nie Unwanted, a wiadomo jakie są kryteria układania setlisty.

Na szczeście po chwili słyszymy kolejny singiel z TBDT, a jest to moja ulubiona z tamtej płyty piosenka Hot. Tym razem wykonana - uwaga uwaga! - razem z drugą zwrotką! I już wiadomo skąd taka różnica w cenach biletów w porównaniu z tymi na poprzednią trasę. Wokal Avril momentami brzmi naprawdę niepokojąco - niewiem dokładnie jęki jakiego zwierzęcia mi przypomina, ale na pewno zarzynanego.

Główny set kończą dwa wielkie hity z pierwszego albumu - Complicated i I'm With You. Publiczność świetnie zna teksty piosenek, co jest szczególnie widoczne przed ostatnim refrenem I'm With You, gdzie Avril wstrzymuje zespół, dając fanom zaśpiewać samodzielnie aż cztery pętle partii wokalnej. Moment wypadł fantastycznie, niczym śpiewanie "Nanana" podczas Memory na koncertach Metalliki. Z tą różnicą, że śpiewało 5 tysięcy fanów, a nie 50 tysięcy.

W I'm With You szczególnie podoba mi się robota, jaką odwala zespół. Aranżacja i brzmienie są absolutnie rewelacyjne - produkcja tego kawałka jest jedną z lepszych na koncercie.

Następnie Avril wraz z zespołem znikają w kuluarach i dosyć długo każą się wywoływać na bis. Na koniec dostajemy dwie piosenki. Pierwszą z nich jest Nobody's Home. Utwór, który wrócił do setlisty na życzenie fanów. Jedyna rzecz ze starego repertuaru, której Avril nie grała na poprzedniej trasie. Piękna, genialna piosenka, jedna z najlepszych w całym repertuarze Avril. Całą pierwszą zwrotkę i pierwszy refren Avril wykonuje samodzielnie, przygrywając sobie na gitarze akustycznej. Trzeba przyznać, że tutaj przykłada się do wokalu i kawałek wypada naprawdę nieźle. W drugiej zwrotce dołącza się reszta zespołu i wszystko byłoby ok gdyby nie naprawdę irytujące przygrywki na klawiszach, które psują całą atmosferę i monumentalność kawałka.

I szczerze mówiąc, jak dla mnie, koncert mógłby się w tym momencie zakończyć i na pewno pozostawiłby we mnie o wiele lepsze wrażenie, niż po kolejnym kawałku. Na zakończenie setlisty wybrano bowiem I Love You - najbardziej mdły utwór z nowej płyty i jeden z najmniej ciekawych w całej dyskografii Avril. Podejrzewam, że Avril chciała mieć jak najszybciej z głowy wyznawanie fanom miłości pod koniec koncertu i stwierdziła że jak zrobi to podczas ostatniej piosenki to będzie mogła szybciej zejść ze sceny. Innego wytłumaczenia nie widzę. Z punktu widzenia czysto muzycznego, a także pod kątem dynamiki całej setlisty jest to wybór koszmarny. Nie od dziś wiadomo, że najważniejsze jest to, jak się zaczyna i jak się kończy. Zakończenie wybrano w tym przypadku najgorsze z możliwych.

I tak oto doszliśmy do końca relacji. Z The Black Star Tour jest trochę tak jak z Goodbye Lullaby. Mamy wiele pojedynczych momentów, które są genialne, ale brakuje spójnej wizji całości, myśli przewodniej, która spięła by wszystko jakąś klamrą, nadała sens.

Pierwsza sprawa to repertuar. Mając na koncie cztery albumy, z czego trzy naprawdę udane, Avril ma kilkadziesiąt piosenek, z których może wybierać. Bardzo cieszę się, że setlisty nie zdominowały kawałki z płyty obecnie promowanej, gdyż jest to materiał, który zwyczajnie (z paroma wyjątkami) nie nadaje się na koncerty. Na poprzednich płytach, zwłaszcza na Under My Skin, jest mnóstwo fenomenalnych piosenek, które już sprawdziły się podczas koncertów, ale których mogą nie znać fani którzy poznali Avril dzięki TBDT czy GL. Mimo to repertuar, z wyjątkiem piosenek nowych i I Always Get, składa się w całości ze znanych i lubianych singli, czyli piosenek które każdy fan Avril zna na wylot i które skatowano już do czerwoności w radiu i telewizji. Myślę, że jest spora grupa starych fanów, którzy chętnie usłyszeliby takie utwory, jak Losing Grip, Together, Forgotten czy Unwanted. Możnaby wygospodarować dwa sloty w secie i grać wymienione piosenki naprzemiennie, co dodatkowo zachęciłoby najbardziej zagorzałych fanów do wybierania się w na większą ilość koncertów w ramach jednej trasy i jednocześnie wprowadziłoby element zaskoczenia. Wówczas i wilk byłby syty i owca cała. Ale nie - Avril idzie na łatwiznę, nie wychodząc ze strefy komfortu, ignoruje kompletnie najbardziej wartościowe perełki w swoim dorobku i gra hymny które każdy zna, te same co na poprzednich trasach.

Kolejną sprawą której nie pojmuję jest dynamika koncertu. Wszystkie naprawdę ekscytujące, wesołe i skoczne kawałki słyszymy podczas pierwszych 30 minut. Utwory Sk8er Boi i He Wasn't, które zawsze z hukiem kończyły koncerty, znajdują się obecnie w pierwszej piątce na setliście. Avril wszystkie asy kładzie na stół przy pierwszym rozdaniu, a potem zdrowo przynudza, grając cały długi segment złożony z ballad. Jeszcze żeby to były jakieś specjalne wersje akustyczne - ale nie, jedyną różnicą jest pojawiające się na dwa utwory pianino, które również możnaby ciekawiej wykorzystać - prezentując (choćby wymiennie z Alice i Stop Standing There) tak genialne kawałki, jak Forgotten czy Slipped Away.

W drugiej części koncertu jedyny bardziej dynamiczny moment to Girlfriend, jednak piosenka ta jest mało ekscytująca, a wręcz męcząca, gdy nie pojawia się w kontekście promocji poprzedniej płyty. Reszta setlisty jest dosyć nijaka - powolne hity przeplatane utworami mdłymi, a na zwieńczenie wieczoru mały koszmarek w postaci I Love You.

Do tego, że Avril zachowuje się na scenie tak, jakby przepisano jej zbyt silną dawkę leków psychotropowych, już każdy zdążył się przez te lata przyzwyczaić. Na poprzedniej trasie mieliśmy wyreżyserowany show, więc do pewnego stopnia uzasadnione było jej "zaprogramowane" zachowanie. Tym razem jedna muzyka gra główne skrzypce, a po Avril możnaby oczekiwać lepszego kontaktu z fanami. Momenty, w których wchodzi na wybiegi po bokach i przykuca do fanów, dotykając ich rąk i patrząc im w oczy są fenomenalne - sam doznałem w Kolonii takich momentów kilka razy więcej niż na obu koncertach w ramach poprzedniej trasy. Mimo to np. w segmencie, w którym Avril grała na gitarze, z bliska bardzo wyraźnie widać było, że unika kontaktu wzrokowego z publiką. Patrzyła albo starym sposobem nad ludzi w ostatnim rzędzie, albo... sobie pod nogi. Z daleka na pewno wyglądało to tak, jakby patrzyła w oczy osobom w pierwszych rzędach. Jednak zdałem sobie sprawę, że coś jest nie tak, gdy samemu będąc pod barierką, zauważyłem, że Avril "szuka kontaktu" z ludźmi, stojacymi przede mną... Tylko tam już nikogo nie było.

Z jednej strony koncert ten dawał pewną namiastkę tego, co przegapiłem w 2005 roku podczas jej zdecydowanie najlepszej trasy. Niestety, wbrew temu co mówi sama Avril w wywiadach, jej forma wokalna jest obecnie najsłabsza od czasów pierwszej trasy, na której jeszcze zwyczajnie nie umiała śpiewać. Bardzo daleko jej do tego mocnego, czystego i bardzo technicznego śpiewania z końcówki trasy w 2005 roku. Jeszcze nie jest na tyle stara, by jej głos stawał się coraz słabszy - wydaje mi się, że to zwykłe zaniedbanie i lenistwo. Podobnie, jak przedziwnie ułożona, krótka i nieco nudnawa setlista.

Fajnie było zobaczyć te jej słodkie minki i poskakać sobie na Sk8er Boi'u. Stara miłość nie rdzewieje... Sentyment nadal jest duży. Ale teraz już wracam do mojego ulubionego bootlegu Avril z Chile z 2005 roku.

 

 

 

blog comments powered by Disqus

www.000webhost.com