METALLICA
07.05.2012
Synot Tip Arena
Praga
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
11.06.2012

W 2011 postanowiłem zrobić sobie przerwę od Metalliki. Ostatni koncert na warszawskim Bemowie odrobinę mnie zmęczył. Wielka Czwórka nie była dla mnie żadną atrakcją, a setlista w większości składająca się z ogranych do bólu festiwalowych hitów nieco mnie znużyła. Spodziewałem się powtórki w 2011 roku. Szybko pożałowałem. Setlista wywrócona do góry nogami, rzadko grane kawałki typu Shortest Straw czy The Call of Ktulu... Postanowiłem nie popełniać tego błędu kolejny raz. Początkowo w planie był jedynie koncert w Oslo, ale dzięki wspaniałemu prezentowi urodzinowemu, do tego planu dołączyła także Praga.

Cała otoczka koncertu wyglądała tym razem zupełnie inaczej niż podczas poprzednich 13 wypraw. Moja ekipa jednogłośnie olała ten koncert, zrezygnowałem więc z samodzielnej podróży samochodem. Zamiast tego postanowiłem przetestować chwalony przez znajomych stosunkowo nowy PolskiBus.com. Bilety kupione z odpowiednim wyprzedzeniem zaowocowały gargantuiczną opłatą 15 zł za trasę z Wrocławia do Pragi. Chyba mogło być odrobinę gorzej...

Potem był grill ze znajomymi na kempingu pod Pragą i pyszne czeskie piwo. Dobry początek koncertowej przygody. Potem spacer po uroczej starówce i ostatecznie ok. godz. 18.00 dotarłem na stadion Synot Tip. Poświęciłem chwilę na wybór wejścia, co pozwoliło mi na natrafienie na ochroniarza, który pozwolił mi wnieść na stadion plastikową butelke z życiodajnym izotonikiem. Co ciekawe nie było uniwersalnej polisy dotyczącej wnoszenia napojów na stadion, warto było więc popróbować z różnymi ochroniarzami przy różnych bramkach. Gdy dotarłem pod scenę, trwała akurat przerwa między setami Gojiry i Machine Head. Ten drugi zespół widziałem już wiele razy przed Metalliką, więc nie byłem nim specjalnie podekscytowany. Postanowiłem się jednak przemęczyć, żeby przypilnować sobie fajnego miejsca - dokładnie na wprost do sceny, kilka rzędów od "czubka" wybiegu.

Trzeba przyznać, że scena robiła spore wrażenie nawet w trakcie przygotowań. Można powiedzieć, że każdego roku Metallica ma coraz większą scenę plenerową, ale tym razem przeszli samych siebie. Przede wszystkim - nawiązanie do trasy promującej Czarny Album, czyli snake pit. Tyle, że kilka razy większy niż 20 lat temu. A więc i bardzo duży wybieg. Z tyłu gigantyczny telebim HD :) towarzyszący Metallice od 2008 roku. Tyle, że tym razem rozciągnięty także na ściany podestu znajdującego się na scenie. No i jeszcze dwa mniejsze telebimy po bokach, a pod nimi poszerzenie sceny. W sumie można powiedzieć, że scena była szeroka jak cała płyta stadionu. A to wszystko obudowane oświetleniem i maszynkami do robienia fajerwerków. Jak już było ciemno i się zaczęło ruszać, naprawdę robiło kolosalne wrażenie.

Ale do tego jeszcze dojdziemy. Najpierw trzeba przemęczyć godzinny set Maszynowych Głów. No cóż. Nagłośnienie zwyczajowo było fatalne. W zasadzie ciężko było wyróżnić jakikolwiek instrument. Stałem teoretycznie w miejscu, w którym powinno wszystko brzmieć najlepiej, ale musiałem wyobrażać sobie muzykę obserwując to, co robią muzycy na scenie. Najfajniejszym momentem tego występu było "uruchomienie" przez kogoś dwóch kolorowych piłek plażowych, które zgromadzeni pod sceną fani radośnie sobie odbijali. Widok był przeuroczy. Na scenie spoceni sataniści masakrują brutalnością, a pod sceną radosna infantylna imprezka plażowa. Brakowało drinków z palemkami. Aż nie wytrzymałem i trzasnąłem kilka fotek komórką. Jedną z nich możecie podziwiać w galerii :)

Przerwa po Machine Head była odpowiednim momentem, by ostatecznie zregenerować organizm przy pomocy podwójnego batonika (a jak! na bogato!) oraz resztki izotoniku. Obserwowanie ekipy technicznych Metalliki uwijających się jak mrówki w ukropie jest zawsze niezwykle ciekawe. Przyjemnym (i przyjętym ciepłymi oklaskami) momentem był wyjazd podestu z perkusją. Tutaj żadnych niespodzianek nie było - znów zobaczyliśmy pomarańczowy zestaw który Lars zamęcza od 2008 roku. Całkiem zabawne było sprawdzanie mikrofonów wokalowych (a tych było łącznie aż 10, w tym na wybiegu i na podeście). Techniczny podchodził po kolei do każdego mikrofonu wygłaszając regułkę: "Vocal <tu padał numer mikrofonu> hey hey hey vocal <numer>". Robił to z tak przezabawną manierą, że przy ostatnim, dziesiątym mikrofonie został totalnie wygwizdany i wątpię, by techniczni go dobrze usłyszeli :)

Oczekiwanie minęło dosyć szybko. Ani się obejrzałem, a do moich uszu dobiegło upragnione It's A Long Way to the Top. Bardzo się cieszę, że po krótkiej przerwie powrócono do używania tego utworu, jako sygnału do przygotowania się dla "wtajemniczonych" fanów. Tych w Czechach było dosyć mało - wokół mnie raptem kilka osób zorientowało się, że to "już teraz".

Następnie na telebimach ukazuje się słynna scena z westernu i już nikt nie ma wątpliwości - kilka sekund później słyszymy już Ecstasy of Gold. To się nigdy nie znudzi i nigdy nie przestanie wzruszać. Efekt jest dokładnie ten sam co na pierwszym koncercie na którym się było. Wszystko się w środku trzęsie. Człowiek ma ochotę jednocześnie śmiać się i płakać. Nie może się już doczekać, żeby się zaczęło, a jednocześnie delektuje się każdą sekundą tego prawie 2-minutowego intra. Wiele zespołów używa różnych pompatycznych utworów jako intra do swoich koncertów, ale nic nie przebije tego, jaką atmosferę wytwarza dzieło Ennio Morricone. W głowie mi się nie mieści, że podczas Poor Touring Me zrezygnowano z tego cudownego patentu.

Praga to pierwszy koncert na liście tegorocznych dat, więc do radości uczestnictwa w świetnym koncercie doszła ekscytacja związana z nieświadomością tego, jak potoczy się setlista. Jak zwykle pierwszy wybiegł Lars, stanął na stołku swoim zwyczajem witając się z kilkudziesięcioma tysiącami fanów i usiadł za perkusją zapodając charakterystyczną zagrywkę na werblu. Po sekundzie rozbrzmiały także gitary - a więc charakterystyczne intro do Hit the Lights. Czyli początek jak na przegapionej przeze mnie zeszłorocznej trasie. To miło! Creep nie ma sobie równych jako otwieracz, ale Hit the Lights to bardzo miła odmiana, a kawałek słyszałem jak dotąd na żywo tylko raz (w 2010 na Bemowie właśnie). Lars gra podczas zwrotek przyjemne szybkie przejścia na werblu i tomach, zupełnie jak rok wcześniej (a czego już nie zrobił np. w Fillmore). Energetyczny początek koncertu i od razu głowa lata na wszystkie strony i inne kończyny też. Stoję w takim miejscu że mam nie tylko swietny widok na całą scenę, ale też dostateczną ilość miejsca na air drumming, co jest moją ulubioną czynnością podczas gigów, oczywiście poza darciem mordy i nadwyrężaniem karku.

Po Litez bez żadnych uprzejmości Lars nabija do Mastera. Chwileczkę, czy to aby jednak nie 2011? Ale nie narzekam, będziemy mieli Puppetz z głowy. A raczej Pancakes. Czekałem na moment przed solówką i się nie zawiodłem. PANCAKES..... GO!!! :) Kawałek wykonany bardzo poprawnie, wręcz energetycznie. Ku mojemu zdziwieniu James śpiewa cały pierwszy refren... Rubasznie! Jednak nie zwracam za bardzo uwagi na jego wokal, bo jestem zbyt zajęty darciem ryja. O dziwo pamiętam cały tekst, a piosenkę podczas słuchania wszelkich bootlegów i innych livemetek omijam łukiem szerokim niczym Lidię na ulicy :)

Otwarty akord, James pobieżnie wita się z Pragą i słyszymy nabicie na hi-hacie S S S S i jebudupudup! Intro do Shortesta! Tak, to definitywnie 2011 rok. Fajnie, mogę nadrobić zaległości! Nie mówiąc już o tym, że to w moim notesiku premiera! Intro zagrane bezbłędnie przez Larsa, z czym miał problemy jeszcze rok temu, nie mówiąc już o sesjach motion capture do pewnej gry, hehe. Tutaj już mam problemy z tekstem, więc nie wtóruję Jamesowi przy wszystkich zwrotkach. I jest to pierwszy moment, kiedy naprawdę wsłuchuję się w jego wokal. I - cholera - aż nie mogę uwierzyć. Czy on naprawdę tak dobrze brzmi, czy jestem pod tak silnym wpływem narkotyku, jaki płynie z monitorów, że wylądowałem w alternatywnym wymiarze, w którym Hetfield znów ma potężny wokal?? To na pewno to drugie.

Chwila przerwy, krótkie gadu gadu (ale napradę krótkie), a potem James zwraca się do kolegów "hit it boys" i Lars nabija do Bellzów. O jak miło. Kawałek słyszałem juz 8 razy na żywo, ale ten akurat nigdy się nie nudzi. Jak dla mnie mógłby być w każdej setliście... na koncertach, na których jestem obecny. Bo na innych już niekoniecznie :) Anyways, Bellz to świetna okazja, by nadwyrężyć gardło i płuca, w których kończy się powietrze. I trochę sobie infantylnie poskakać, jak za dawnych dobrych czasów, gdy się było młodym, pięknym i mniej łysym. Po Bellzach Taylor.. znaczy się Kirk zapodaje swoją klasyczną "Kirk Solo" i schodzi ze sceny, która przez chwilę zostaje pusta. Teraz powinna być ballada...

Dupa! Intro do Blackened! Pomyślałem, że chłopakom się pomyliły albumy... Kawałek słyszałem na żywo tyle samo razy, co Bellz, ale mimo wszystko zawsze świetnie usłyszeć go na żywo. Okazało sie, że świetnie pamiętam tekst, więc znów nie mam okazji, by wsłuchać się w to, jak poczyna sobie James. Później w trakcie odsłuchu livemetki okaże się jednak, że poczyna sobie spektakularnie! Niesamowita moc w głosie, świetna kondycja wokalna, której nie słyszeliśmy już od dawna. I pewnie po kilku najbliższych koncertach długo nie usłyszymy.

No to chyba czas na Czarny Album... Nie inaczej! Gasną reflektory, muzycy schodzą ze sceny, a na gigantycznym telebimie w tle pojawia się napis "North Hollywood, 1990", czyli rozpoczyna się najfajniejsze filmowe intro używane kiedykolwiek wewnątrz setu przez Metallikę. Całość trwa prawie 3 minuty, a podzielić ją można na dwie części. Pierwsza pokazuje urywki dokumentujące prace nad albumem, przy akompaniamencie czegoś, co nazwałbym ambientowym remiksem cytatów z całego albumu: riffów, akordów, akcentów czy fraz wokalnych. Świetnie zrobiona rzecz, która rozpoczyna się bardzo klimatycznie, niczym (nie)słynne Echo Chamber Song (znane też jako "Delete That") i narasta. W trakcie intra kłębią mi się myśli, w jaki to sposób zostanie odegrany ten album na koncercie. Bo jedno wydawało się pewne od początku - zagranie po kolei kawałków tak, jak lecą na albumie, byłoby zbyt banalne i przewidywalne.

I gdy te wszystkie pojedyncze urywki Czarnego Albumu przewijały się przez moją głowę, nagle, na jakieś dwie sekundy przed rozpoczęciem się drugiej części intra, olśniło mnie, że oni faktycznie zagrają ten album "od końca". I dwie sekundy później usłyszałem charakterystyczny motyw werblowy - to druga część wprowadzenia filmowego, oparta na pomysłowo rozszerzonym intrze do The Struggle Within. Najpierw same werble, potem dochodzi do nich gitara rytmiczna, potem pojawiają się gitary prowadzące, następnie nachodzą na to partie harmoniczne. Na obrazku zaś rozkręca się "szaleństwo" związane z Czarnym Albumem - widzimy urywki z "największego listening party ever" w Madison Square Garden, widzimy skrót największej trasy koncertowej Metalliki (bardzo fajnie "migocze" lista koncertów) i wszystko ponownie pięknie narasta, by "eksplodować" w momencie, gdy na telebimie widzimy słynne ujęcie Larsa, który zadowolony trzyma właśnie wybrany projekt okładki świeżo wówczas ukończonej płyty, a po chwili na scenie pojawia się James oświetlony pojedynczym snopem z reflektora.

Wstęp filmowy do Mastera w 2006 był przyjemny, nawet wstęp filmowy do Life w 2010 zrobił na mnie pozytywnie wrażenie, ale to nowe czarne intro to jest absolutne mistrzostwo. A bycie zaskoczonym tym intrem na praskim stadionie było jednym z najlepszych koncertowych momentów jakich kiedykolwiek dane mi było doświadczyć. Warto było się wybrać na pierwszy koncert w ramach tej trasy choćby po to, by dać się "zaskoczyć" tym spektakularnym początkiem.

No więc zaczynamy od Struggle Within. James wycina riff ostry jak przecinak, Lars akcentuje na 2 hi-hatem a po chwili całość eksploduje. Ta energia, ta precyzja, ten wokal! Czy my czasem nie przenieśliśmy się rzeczywiście 20 lat wstecz? Kawałek brzmi precyzyjnie, gdyby był regularnie odgrywany na wszystkich trasach od czasu premiery albumu. A to przecież była światowa premiera! I chyba właśnie to zadecydowało, że zabrzmiał tak świetnie. James nie zdążył jeszcze wyrobić sobie negatywnych nawyków wokalnych, które zabijają ciężar niektórych kawałków, jak Sandman. Widać jednak, że chłopaki się nie obijali przed początkiem trasy i mają materiał świetnie wyćwiczony. Brzmi to niesamowicie świeżo i tej właśnie świeżej energii brakowało mi w Metallice już od dawna.

Wokal Jamesa to jedno, ale tutaj cały zespół się świetnie spisuje. Lars jak to Lars, dorzuca kilka przejść, których nie ma na albumowej wersji, ale tym razem wszystkie ze smakiem i wyczuciem. Świetnie brzmi zwłaszcza przejście w samym środku refrenów. Solo Kirka odegrane książkowo i bardzo blisko oryginału. Nawet chórki Roba zabrzmiały świetnie! Niesamowita energia, świetny pomysł na rozpoczęcie setu z Czarnym Albumem, a kawałek jest koncertowym killerem. Mam nadzieję, że będzie pojawiał się w setlistach chociaż sporadycznie po zakończeniu tej trasy!

Czas na kolejną world premiere - My Friend of Misery! Możnaby powiedzieć, że szkoda, że Jason nie doczekał tego momentu w zespole, ale Robert podchodzi do tematu z należytym szacunkiem. Kawałek znów wypada fenomenalnie. Tutaj pasuje ograne do bólu słówko "epicko". Chyba wręcz Misery zrobiło na mnie większe wrażenie niż Struggle. Wokal Jamesa w trakcie zwrotek świetny, ale jeszcze lepszy jest akompaniament rytmiczny Kirka (bo James wtóruje sobie tylko pojedynczymi akordami). Całość brzmi rewelacyjnie. Refren ma swój odpowiedni ciężar, wsparty dobrymi chórkami Roba i Kirka. Przerwa przed drugą zwrotką to przykład doskonale wyważonej dynamiki utworu i geniuszu aranżacyjnego. Lars nie stara się zastąpić fajnych przejść na tomach jakimiś głupimi wstawkami, jak to mu się niestety ostatnio zdarza. Druga zwrotka broni się sama. "One man's fun is another's hell" - wykrzykuję razem z Jamesem i pojawia się to przyjemne uczucie, że w tym właśnie momencie nie powinno mnie być nigdzie indziej na świecie.

Chłopaki się odrobinę rozjeżdżają w środkowej partii, ale można im to wybaczyć, w końcu to pierwsze odegranie tego kawałka na żywo. Tutaj James zachęca publiczność do odśpiewania środkowej melodycznej partii. Wychodzi nie mniej spektakularnie niż śpiewanie w Memory. Po chwili wchodzi ze swoją partią, która pięknie nakłada się na to, co śpiewa tłum. Przed nami instrumentalna część Misery. Po czystej partii James i Kirk stają ramię w ramię, by w skupieniu odegrać fantastyczne harmonie. Ten kawałek to czysty geniusz! Mógłby spokojnie pozostać instrumentalem. Jest tu część tego, co czyni Orion arcydziełem.

W ostatnim refrenie chłopaki się trochę gubią, a właściwie to Lars, hehe, który zapomniał, że partia ta jest odrobinę wydłużona. Jakoś się jednak bronią i wszystko zmierza do szczęśliwego końca, a wokal Jamesa w ostatnich frazach refrenu brzmi potężnie. Podobnie nieprzeciętną wczutę łapie Lars, co niestety coraz rzadziej mu się zdarza. Niesamowity utwór. Po raz kolejny: jak to możliwe, że nie był grany na żywo przez te 21 lat? Mimo to, warto było czekać. To był najlepszy moment koncertu!

Tym niemniej - na kolejny kawałek dłuuugo czekałem w swojej karierze fana Metalliki. The God That Failed, rzecz niezmiernie rzadko grana na koncertach (w Europie ostatnio dwa razy w 2006 roku), a jeden z moich faworytów w ich repertuarze. Gdyby nie jubileusz Czarnego Albumu, mogłoby się zdarzyć, że nie miałbym okazji usłyszeć go na żywo (jak to może mieć miejsce z drugim moim faworytem z podobnej "półki", czyli Outlaw Torn). Zaczyna się oczywiście od samej perkusji. Widać, że Lars tym razem dba o tempo. Jest powoli i ciężko - i tak ma być. A ciężko to nawet podwójnie, bo chłopaki dodatkowo stroją się niżej w trakcie God. "Broken is the promise, betrayal" - jeden z moich ulubionych tekstów i ulubionych solówek. Szkoda tylko, że Lars nie gra tego charakterystycznego przejścia z drugiej części solówki. Zagrał je tylko raz, na Rock Im Park w 2006 roku. Ale nie narzekam. Kolejny wspaniały moment koncertu. Warto jeszcze wspomnieć o fajnym tle na telebimie. Przez pierwsze dwa kawałki, pokazywany był po prostu zespół na żywo, a podczas God mamy ujęcia ze spaceru po niezwykłym cmentarzu.

Po God czas na Wolfa. Kolejny kawałek, który grany jest dosyć rzadko. Sam słyszałem go na żywo jak dotąd tylko 2 razy - podczas DM Release Parties. Ale był to setting halowy, a wiadomo że wszystko brzmi zupełnie inaczej na stadionie. Miło było więc usłyszeć ten kawałek w najlepszym możliwym brzmieniu, w dodatku z Jamesem jakimś cudem utrzymującym mocny wokal. To w końcu połowa setu, normalnie na tym etapie powinien już zacząć skrzypieć i piszczeć jak zdeptana wiewiórka. Nic z tego. Szok. Co on takiego zrobił że tak świetnie brzmi? Tak trzymaj, James.

Czas na chwilę wytchnienia. Chyba żaden fan Met nie słucha Nothinga w domu, ale na koncercie to zawsze co innego. Co mnie jednak zaskoczyło, to wejście Larsa od razu od pierwszej zwrotki. Starają się grać ten kawałek możliwie blisko wersji albumowej. Niespecjalnie mi się podoba akurat ta decyzja. Zawsze wolałem tą mocniejszą, "przekombinowaną" wokalnie wersję, która najlepiej brzmiała w 1999 roku. Podobało mi się za to outro, które także zostało odegrane, nawet z wokalem. Alternatywne harmonie (takie jak w Fillmore pół roku temu) brzmią fajnie, zwłaszcza z punktowo akcentującym całość basem. Aha i harmonie wokalne w trakcie refrenów też są teraz lepiej słyszalne i też przypominają mi te, które dodawał Jerry Cantrell. A więc nie jest tak do końca źle z tym Nothingiem :) Można się trochę w spokoju pobujać i nabrać sił na kolejną porcję energetycznych kawałków.

W ciemności widzimy makaron i ryż... czyli Through the Never - kolejny kawałek, który pierwszy raz na żywo słyszę tego wieczoru. Zawsze dobrze wypadał na koncertach, więc miło go w końcu usłyszeć na własne uszy. Krótko i na temat. Cieszą także uderzenia Larsa w otwarty hi-hat w milutkiej środkowej części. Tutaj jedyną zmianą jest zakończenie w stylu "hang", poprzedzone zagrywką na werblu i otwartym akordem, które płynnie wprowadzają w...

Don't Tread on Me - czyli kolejna światowa premiera! O dziwo, intro chłopaki grają intro na żywo, a nie z taśmy. Hehe, no taki żarcik. W tym przypadku akurat byłoby to niemożliwe - ze względu na to, jak w intro wpasowany jest wiodący riff, co zresztą jest kolejnym dobrym przykładem na geniusz aranżacyjny Metalliki. Muszę przyznać, że za bardzo się na ten kawałek nie nastawiałem i wydawało mi się, że wypadnie na żywo przeciętnie. Tak, zgadliście - myliłem się. Lars nie pogubił się w charakterystycznym metrum "na trzy" (które niedawno wykorzystał także w Bullet), wokal Jamesa wciąż brzmi mocno i nawet z wysoko śpiewanymi refrenami radzi sobie świetnie. Środkowa, nieco połamana instrumentalna część odegrana bezbłędnie. Kirku dał radę, a James akcentuje "hey! hey! GO!" Refreny wpadają w ucho i od tego momentu jestem fanem tego kawałka.

Roam... Dotychczas słyszany na żywo sześć razy. Nie przepadam za nim szczególnie, chociaż to jeden z lepszych tekstów, jakie napisał James. Sing-along jest tutaj więc czynnością bardzo pozytywną. Podobnie jak wtórowanie Jamesowi w końcowej, długiej wokalizie, ku czci Ronniego :) Po Roam mamy króciutką przerwę, po chwili James pojawia się na podeście przy statywie z gitarą akustyczną, a z głośników dociera charakterystyczne intro do The Unforgiven... Tak, po raz pierwszy użyto przy tym kawałku oryginalnego intra, zamiast akustycznych przygrywek Jamesa! Fajny smaczek dla stałych bywalców. Unforgiven słyszałem na żywo tylko 3 razy, w 2006, 2007 i w 2008 roku. Nie zdążył mi się więc jeszcze znudzić.

No i wreszcie Holier - czyli kolejna premiera w moim notesiku. Już siódma tego wieczoru! To chyba będzie rekord. Kawałek daje radę, chociaż nie jestem jego olbrzymim miłośnikiem. Na koniec miła niespodzianka od Larsa - doodle na perkusji, takie skromne nawiązanie do kilkugodzinnych solówek na perkusji podczas trasy promującej Czarny Album. Mógłby się Lars bardziej wysilić, ale jak to się mówi w przypadku nietrafionych prezentów, "liczy się gest" :)

No i wielka końcówka Black Album setu - największe single, czyli Sad But True i Enter Sandman. Co ja mogę na ten temat napisać. Sad brzmi znów w miarę ciężko, bo nie jest grany z niedorzeczną prędkością Stone Cold Crazy, jak to ostatnio już miało miejsce. Po Sadzie mamy malutkie bass doodle, w trakcie której Rob rozstraja swój bas. A Sandman, jak to Sandman - pyro, skakanie, śpiewanie, czyli jedna wielka impreza :)

Potem tradycyjne "udajemy, że to koniec" i kilka minut na złapanie oddechu w oczekiwaniu na obowiązkowy "bis". James podchodzi do mikrofonu i po raz pierwszy tego wieczoru wygłasza dłuższą przemowę! Wspomina o tym, że to było pierwsze wykonanie Czarnego Albumu i że powinno być lepiej w przyszłości. I potem nagle "GIMME FU GIMME FAI GIMME DABAJABAZA" czyli Fuel... Meh.. Od razu wiedziałem, że będzie to slot z rotacją, więc mogło się trafić lepiej. Fuel to ja lubię grać na perkusji, ale nic poza tym. Jest to jednak dobra okazja, by rozgrzać atmosferę ciepłymi ogniami które robią "FSSSS FSSSS". No i miło, że grają także ten kawałek odrobinę wolniej. Wokal Jamesa nadal ma zaś w sobie sporą ilość tej niesamowitej energii... I to jest prawdziwa niespodzianka. Spójrzy jeszcze w statystyki... Było to siódme usłyszenie Fuel w moim życiu. No, już mi wystarczy :)

Potem wszystko gaśnie i mamy łubudubu, czyli intro do One. Ciężko wyobrazić sobie bez tego koncert Metalliki. Kawałek znudził się już potwornie, ale to intro zawsze fajnie zobaczyć. Oczywiście z palcami w uszach, a jak. Muszę przyznać, że mam idealną pozycję do obserwowania tego, co się dzieje na scenie zarówno w trakcie intra, jak i kawałka, bo mamy... lasery! Tak, zaczęło się of Life, potem był Blackened, a teraz "przyozdobiono" laserami One. Bardzo ładnie to wyszło. Lasery są świetnie zaprogramowane i odpowiednio akcentują muzykę. Było to na tyle świeże doświadczenie, że nawet się na tym kawałku nie nudziłem!

One skończył się otwartym hangiem, po którym Lars wybiegł zza perkusji i zaczął pluć na ludzi. Zespół zaczyna się więc żegnać, a James po chwili zapowiada kawałek, który stał się "zakończeniem koncertu Metalliki na zawsze". Tym oto krótkim stwierdzeniem James w jednej chwili stłamsił moje nadzieje na zakończenie Creepem, jak to miało miejsce w 2011 roku. No cóż, nie można mieć wszystkiego. Jak zwykle były piłki, jak zwykle było pyro, jak zwykle nie złapałem kostki. Koniec koncertu :)

Standardowe zakończenie nie zmienia jednak faktu, że był to fenomenalny koncert. Wielki powrót, zarówno po półrocznej przerwie dla zespołu (brzmią świeżo, gdyby mieli za sobą znacznie dłuższą przerwę!), jak i dla mnie, po dwuletniej przerwie od uczestnictwa w koncercie. Warto było jednak narobić sobie apetytu, by potem zaspokoić go tak wyśmienitym posiłkiem (co ja mam z tymi moimi porównaniami do jedzenia..?).

Podsumujmy więc - był to mój czternasty koncert. W setliście aż 7 premier dla mnie i 3 premiery światowe. Fantastyczna niespodzianka z Czarnym Albumem od tyłu i genialne intro, którego nie znałem wcześniej z youtube. Zdecydowanie połowa z radości uczestniczenia w tym gigu wynikała z tego, że był to pierwszy koncert na trasie i rozmaite przecieki nie miały szansy do mnie dotrzeć. Nie zapominajmy jednak o chyba największej niespodziance, czyli niesamowitej kondycji wokalnej Jamesa. Muszę przyznać, że już stawiałem na nim krzyżyk, bo w Fillmore brzmiał bardzo źle i pomyślałem, że skoro na taką okazję nie był w stanie zadbać o swoją formę, to już nigdy jej nie odzyska. Jakże się myliłem. Hetfield ostatni raz brzmiał porównywalnie w 2008 roku, chociaż niektóre kawałki wykonał z taką mocą, że nie widzieliśmy czegoś takiego chyba od początku lat 90-tych (jak np. Blackened). Wiadomo, że tej mocy będzie ubywać z każdym kolejnym koncertem na tej trasie, co tylko dodatkowo zwiększa wyjątkowość koncertu w Pradze.

Do tego wszystkiego świetnie się bawiłem. Żadnych nieprzyjemnych niespodzianek z odwodnieniem, bólem kręgosłupa, czy innych fizycznych usterek, które takiemu staruszkowi jak ja zdarzają się niestety coraz częściej na koncertach. Do tego wszystkiego idealna pozycja - doskonały widok na całą scenę, doskonały punkt odsłuchowy i dużo przestrzeni osobistej, pozwalającej na swobodny airdrumming, airguitaring, tupanie, machanie i w ogóle wszystkie te durnowate czynności, które lubię wykonywać na koncercie Metalliki :)

A więc - koncert wliczam do TOP 5 wszystkich koncertów Metalliki, na których byłem. W jednym szeregu z Berlinem 2003, Erfurtem 2003, Berlinem 2006 i Wiedniem 2007. To jednak nie koniec przygody z Black Albumem... Wracamy już za 2 tygodnie w Oslo!!!

 

 

 

 

 

blog comments powered by Disqus

 

 

www.000webhost.com