GREEN DAY
30.08.2012
Wuhlheide
Berlin
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
27.11.2012

Green Day odkryłem w stosunkowo późnym punkcie ich kariery, bo dopiero po albumie American Idiot. Zapoznając się z rejestracjami filmowymi ich koncertów z przeróżnych okresów doszedłem do wniosku, że wraz z ukazaniem się wspomnianej płyty prawdopodobnie bezpowrotnie przeminęła pewna era - spontaniczne, pełne energii koncerty skupiające się na muzyce ustąpiły miejsca wielkim, wyreżyserowanym show z telebimami i pirotechniką. Dwa koncerty promujące kolejny album, 21st Century Breakdown, w których uczestniczyłem, zdawały się to potwierdzić - były wielkie, ale brakowało im tego posmaku towarzyszącego występom grupy z czasów choćby promocji Warning. Zbliżający się koncert w Berlinie miał szansę to zmienić - wszak z racji tego, iż odbywał się na kilka tygodni przed ukazaniem się pierwszego z trylogii nowych albumów, tak na dobrą sprawę nie promował żadnego.

Gig zapowiadał się na wyjątkowy z kilka powodów. Po pierwsze, był częścią cyklu koncertów artystów, których pierwszy raz na żywo widziałem w "kultowym" już roku 2009, co przywoływało miłe wspomnienia (Oi Va Voi, Now, Now i właśnie GD). Po drugie, miał odbyć się na dobrze znanym Wuhlheide w Berlinie - tym samym, w którym blisko 10 lat temu po raz pierwszy na żywo zobaczyłem Metallikę. Miejscówka również jak najbardziej "kultowa"!

Te wszystkie czynniki sprawiły, że trudno było być bardziej podekscytowanym na ten koncert. Jechaliśmy z Poznania, więc trasa jeszcze krótsza i przyjemniejsza, niż w Wrocławia. Po przybyciu na miejsce, udaliśmy się na zwiady i szybko stwierdziliśmy, iż ustawimy się "tradycyjnie" już przy bocznym wejściu, jak zwykle mniej zaludnionym i zapewniającym lepsze dojście pod scenę. Na początku można było sobie trochę posiedzieć, ale po pewnym czasie przyszła ekipa ustawiająca barierki i bramki (jak zwykle w Niemczech, dużo później niż zaczęli się gromadzić fani) i trzeba było wszystkich dosyć mocno cofnąć. Nie było to takie proste, bo zwyczajowo co cwańsi (jak np. my) wykorzystali moment zamieszania, by z pozycji dalszych, "dostać" się na startowe, w zasadzie w ogóle się nie ruszając.

Przy okazji wydarzyła się dosyć zabawna scenka - jedna dziewczyna akurat udała się do toalety, zostawiając wszystkie swoje rzeczy wraz z biletem w reklamówce na ziemi. Gdy wróciła, było już po "rewolucji", a obsługa wszystkie leżące reklamówki powrzucała do koszy na śmieci. Dziewczyna więc zmuszona była po powrocie grzebać w śmieciach, aby odnaleźć swój bilet. Widok ten w całkiem zabawny sposób urozmaicił nieco dłużące oczekiwanie na otwarcie bram.

Było trochę ciasno, a bliska obecność innych fanów pozwoliła mimowolnie wsłuchać się w przeprowadzane przez nich rozmowy. Dało się usłyszeć w rozmowach, że zjechali się fani z całej Europy - oprócz Niemców, byli Brytyjczycy, Włosi, czy Szwedzi. Z naszego smutnego padołka też zjechało się kilka osób.

Długo zastanawiałem się, jaką taktykę tym razem przyjąć w zakresie próby wniesienia na obiekt pysznego, życiodajnego napoju. Doświadczenie z ostatnich 10 lat nauczyło, że... absolutnie nie ma na to żadnej reguły :) Raz zadziała rękaw, raz nogawka, raz gacie - innym razem żadne z wymienionych. W ramach eksperymentu postanowiłem wejść, zwyczajnie trzymając butelkę w prawej dłoni. Istotnie, nie wzbudziło to żadnych podejrzeń ze strony przeszukującej ochrony i już po chwili leciałem na zbity pysk pod scenę z pełnym zapasem soku z gumijagód :)

Miło było zobaczyć, że pod scenę schodzi się po ludzku po normalnych schodach, a nie leci się przez tor przeszkód, jak to miało miejsce w 2003 roku. Dobrze, że poprawiono standard bezpieczeństwa - gdy przypomnę sobie to przeskakiwanie przez barierki i lecenie z prawie 2 metrów na betonowe schody, to robię się siny na twarzy.

W mgnieniu oka znaleźliśmy się pod sceną, w trzecim rzędzie, na szerokości mikrofonu Mike'a. Czyli bardzo optymalna miejscówka. Scena tym razem była klasyczna, bez żadnych wybiegów. Po pewnym czasie z chmur zaczął siąpić deszczyk, a nawet zrobiła się całkiem mocna ulewa. Postanowiłem nie brać ze sobą kurtki, więc pozostało moknąć lub.. przesunąć się kilka centymetrów do przodu i próbować chować się pod dachem namiotu. Efekt był taki, że co druga kropla spadała na mnie, przed pozostałymi chronił mnie dach. Nie najgorzej, biorąc pod uwagę, że i tak wszystkich czekało bycie totalnie mokrym, bez względu na warunki pogodowe. A zdecydowanie lepsze to, niż wypalający mózg upał, jak chociażby na tegorocznej Metallice w Oslo.

Pozostało przemęczyć się przez 2 supporty. Pierwszy zespół, All Time Low, miał prosty pomysł na siebie - obscenicznymi żartami i gestami próbował zaskarbić sobie sympatię niewyżytej młodzieży. Sądząc po reakcji publiki, na kilka osób to podziałało. Na pewno nie na mnie. Z ulgą przyjąłem zakończenie ich żenującego występu.

Drugi zespół zwał się Angels & Airwaves i prezentował zupełnie inne podejście do muzyki, niż poprzednicy. Przede wszystkim, nie było słabych prób usilnego bycia cool po amerykańsku, a muzyka była momentami nieco intrygująca i trochę nawet eksperymentalna. Po jakimś czasie jednak znów zrobiło się nudno i z utęsknieniem zacząłem wypatrywać końca supportów.

Tak się nareszcie stało. Pozostało wytrwale poczekać na koncert, obserwując, jak techniczni przygotowują scenę pod gwiazdę wieczoru. W pewnym momencie naszym oczom ukazała się perkusja, z charakterystycznym, nowym logo Green Day - już się zrobiło bardzo przyjemnie. W międzyczasie, słońce zdążyło zajść, więc szykował się cały koncert po ciemku - też fajnie. Długo nie czekaliśmy, wkrótce w świetle reflektorów na scenie pojawia się pijany, różowy królik i już wiadomo, że nasze oczekiwanie dobiegło końca!

Pod sceną robi się coraz większy ścisk i trzeba pilnować miejsca, żeby nie dać się wypchąć. Szczególnie, że brak catwalka powoduje, że największy nacisk jest na szerokości środka sceny. Królik radośnie rozgrzewa fanów przed infantylną zabawą, jaka ich czeka - tradycyjnie przy brzmieniu YMCA. Po sympatycznym, gejowskim hymnie nadciąga hymn punka czyli Blitzkrieg Bop Ramonesów. To definitywny sygnał, że należy się przygotować, tak jak Ecstasy of Gold :)

Nagle piosenka milknie, a na ciemnej jak dotąd scenie robi się niebiesko i pojawiają się Jason, Tré, Mike i oczywiście Billie Joe. Ten ostatni staje na odsłuchu i z charakterystycznym, nieco kretyńskim wyrazem twarzy unosi ręce do góry i już wiadomo, że ostatnie sekundy dzielą nas od pierwszych akordów Welcome to Paradise. Jeszcze tylko zaczepne "Oooh Deutschlaaaaand!" i jedziemy z jednym z najbardziej rozpoznawalnych riffów w katalogu Green Day. "Let's go fuckin' craaaazyyyeeeh!", w powietrze wyrzucony zostaje kubek z piwem i szaleństwo się zaczyna! Witamy w raju!! Świetne otwarcie koncertu - "pełną gębą", jeden z największych klasyków GD, pełna energia, a nie zamulanie 21stCB. Nie ma pyro, nie ma telebimów, jest muzyka i 100% zabawa. Już podczas Welcome to Paradise mam to szczęście złapać kontakt wzrokowy z Billiem, który nawet zrobił do mnie głupią minę (zapewne sam miałem nie lepszą). Fantastyczny początek koncertu - już wtedy wiedziałem, że ta noc będzie jedną z najlepszych, jakie dane mi będzie przeżyć!!

Zaraz potem, bez żadnej przerwy, Tré buduje napięcie długim rollem na werblu, Billie zaczyna swoje przyśpiewki "Heeeyooo" i po chwili lecimy z jednym z nielicznych tego wieczoru kawałków z 21stCB: MURDER CITY! Ten kawałek usłyszałem pierwszy raz na żywo, chociaż byłem na dwóch koncertach promujących ten album. Nie przepadam za bardzo za tym utworem, ale ze względu na swoje szybkie tempo sprawdził się dobrze w roli drugiej piosenki w setliście.

Sprawę 21stCB mamy zresztą rozwiązaną całkowicie już po pierwszych 10 minutach koncertu, bo kolejnym kawałkiem w setliście było Know Your Enemy - pamiętny pierwszy singiel z tamtej płyty. No cóż, wolałbym, żeby zagrali East Jesus Nowhere, ale nie narzekam - wszak kawałki z tej płyty jednak nie najlepiej sprawują się live. Chociaż, jak zagrali Know Your Enemy w Paryżu i na scenie był niemalże pożar, to robiło spore wrażenie. Ale tak jak wspominałem na początku, to nie efekty specjalne są najbardziej urzekające na koncertach tej formacji. Warto jeszcze nadmienić, że na tym kawałku po raz pierwszy na scenie pojawia się fan, a raczej 1,5 fana, bo klientka była dosyć obszerna. Kończąc piosenkę jesteśmy zaś świadkami zabawnej scenki - Billie i Mike biegną do siebie, w pewnym momencie basista kładzie się na ziemi, a Billie przebiega "po nim" - a wszystko z mega bananami na twarzy, widać że chłopaki są w znakomitych humorach i o to chodzi!

Po kilkudziesięciu "Oo-uuueee-oo-uuueee" przyszedł czas na to, na co czekałem - Let Yourself Go z nadchodzącej wówczas płyty ¡Uno! Świetny koncertowy kawałek, bardzo punkowy i najbliżej mu stylistycznie do rzeczy z Dookie. Refren można załapać w 2 sekundy, prosta ale znakomita zabawa, przy tym kawałku jak przy mało którym można wyrzucić z siebie wszelkie złe emocje. Coś pięknego!

Pozytywna energia i piękna reakcja publiki najwyraźniej udzieliły się Billiemu, bo - najwyraźniej spontanicznie - zapowiedział "jeszcze jedną nową piosenkę" - a było nią Stray Heart, które miało ukazać się dopiero na ¡Dos! Na tym kawałku jestem wyjątkowo zajęty walką o pozycję i o utrzymanie się przy życiu, a do tego wynoszeniem martwych ciał, więc niestety nie za bardzo miałem okazję wsłuchać się w muzykę. Pamiętam tylko, że piosenka pod względem rytmicznym nieco przypominała mi Hitchin' a Ride. Stwierdziłem, że posłucham sobie w spokoju na płycie, już za... dwa i pół miesiąca.

Po Stray Heart Billiemu wpadają w oko wielkie, infantylne okulary, które nosi ktoś pod sceną. Po chwili bryle lecą prosto w ręce Billiego, który rozpoczyna w nich Oh Love. Kolorowe okularki sprawiają, że piosenka jest dużo bardziej entertainująca, niż kiedy się jej normalnie słucha. Ludzie jednak znają ją dosyć dobrze - wszak została wypuszczona kilka tygodni wcześniej jako singiel. Wolne tempo - można więc złapać trochę oddechu. No i nie jest to aż taka męczarnia jak np. 21 Guns.

Przyszedł czas na dawkę muzyki z American Idiot, a zaczyna się od Holiday! Tutaj każde słowo wykrzyczane razem z Billiem, niesamowita energia. W środkowej części zwyczajowa zabawa z publiką - klaskanie, zgaszenie reflektorów i Billie z "latarką" :) Bardzo klimatyczny moment. W trakcie tej zabawy Billie wykrzykuje dwa razy "free Pussy Riots!". Podczas "Bang! Bang!" profilaktycznie zatykam sobie uszy, ale ponieważ tego wieczoru nie ma żadnych pyro, tym razem nie było to konieczne :)

"This next song is off the record from 1994, the song's called Burnout LET'S GO!" - ta zapowiedź chyba mówi sama za siebie, kolejny kawałek, na który czekałem. Świetna koncertowa rzecz, którą zespół zaczął znów grać w miarę regularnie pod koniec poprzedniej trasy koncertowej, gdy zaczęli się bardziej wygłupiać z setlistami. No i ten refren: "I'm not growing up, I'm just burning out"...

Po kilku drobnych wygłupach Billiego kawałek, bez którego nie może obejść się żaden koncert GD - czyli wesołe Hitchin' a Ride :) Podczas drugiej zwrotki pod sceną ląduje infantylna różowa "rąsia" z gąbki, którą Billie po chwili zakłada i po wyciszeniu gitary udaje, że za jej pomocą gra na niej. Widok niezwykle pocieszny :) Potem cała środkowa część z dyrygowaniem publicznością, w całości z gąbczastą łapą, przeuroczo :)

Czas na kolejną dawkę twórczości z American Idiot - tym razem Letterbomb. Kolejny kawałek, którego nie słyszałem wcześniej na żywo. W wydłużonej, środkowej części, Billie po raz kolejny daje wyraz swojemu świetnemu nastrojowi - odkłada gitarę i zaczyna po swojemu infantylnie tańcować :) Następnie podniosi ze sceny śmieszną czapeczkę z rogami, by w tym kolorowym przebraniu polać ludzi pod sceną z sikawki. Atmosfera wesołej zabawy narasta przy kilku kolejnych "Eeeee-oooo". Zespół wyraźnie jest zachwycony fantastycznymi odpowiedziami ze strony fanów. W końcu jednak nadchodzi czas na dokończenie piosenki - nikt pod sceną nie stoi statycznie.

Korzystając z chwili ciszy Billie mówi: "I think this is the best show so far. You're officially beating Paris right now", po czym zapodaje charakterystyczną zagrywkę z Highway to Hell. Mamy okazję posłuchać i pośpiewać całkiem sporą część utworu - Billie śpiewa całą pierwszą zwrotkę, a potem publika refren. Po kolejnej wymianie uprzejmości czas na klasyka: Brain Stew, które po wielu latach wzięło rozwód z Jaded, by ożenić się z St. Jimmym. Po drodze nie zabrakło kolejnej dawki wygłupów, w postaci polewania z sikawki (tym razem i mnie zmoczyło), wystrzeliwania ze sceny papieru toaletowego i t-shirtów ze słynnej armaty.

St. Jimmy to czyste szaleństwo - Billie bez gitary biega po scenie jak paralityk, podrzuca mikrofon wysoko do góry i tarza się po podłodze jak małe dziecko :) W drugiej części zapodaję charakterystyczne chórki "St. Jimmy" wraz Mikem - na cześć pamiętnego sylwestra u Szymerty w 2005 roku :)

Pora na chwilę wytchnienia - Boulevard of Broken Dreams. To była jedna z pierwszych piosenek GD, na które zwróciłem uwagę w radiu w 2005 roku. Słyszało się ją już zdecydowanie zbyt wiele razy, ale na koncercie zawsze się sprawdzi, zwłaszcza gdy całe partie śpiewa chóralnie tłum. Billie z wrażenia aż klęka na scenie i kłania się nisko fanom, po czym stwierdza, że ludzie najlepiej śpiewają właśnie w Dojczlandzie.

Czas na klasyka nad klasyki - Going to Pasalacqua, czyli jeden z moich ulubionych "old-schoolowych" kawałków. Wreszcie na żywo! W pewnym momencie Billie dochodzi do wniosku, że potrzebuje na scenie kilku ludzi i tak na scenie ląduje kilkoro, albo nawet kilkunastu fanów! Atmosfera wielkiej zabawy osiąga punkt krytyczny, wszyscy radośnie biegają, jedni tańczą, inni pstrykaja foty, jest wesoło :) W pewnym momencie jeden z fanów przejmuje mikrofon i całkiem nieźle radzi sobie z tekstem.

Następnie słyszymy charakterystyczny beat na tomach, po chwili przyłącza się Mike - tak, to Longview. Billie zaczyna od przyśpiewkowej wersji głównego basowego riffu, ale śpiewa go strasznie wysoko, a potem każe publice powtarzać. Mike ubawiony, ale po chwili lecimy ze zwrotką. A potem refren "Bite my lips and close my eyes" i znów jest wesoło, a melodyjka na basie wwierca się w umysł. No i trzecia zwrotka: "I sit around and watch the phone, but no one's Poland" i palec na polską flagę pod sceną, trochę na lewo od nas. Grubo!

Czas na Green Day'owego Master of Puppets, czyli... oczywiście Basket Case. Szaleństwo siega zenitu, drzemy mordy i ruszamy się jak króliki w okresie godowym. Podczas instrumentalnej części możemy zaobserwować kolejny akrobatyczny popis ze strony Billiego i Mike'a - tym razem ten pierwszy przechodzi pomiędzy nogami tego drugiego, w dodatku od tyłu :) Cóż za kondycja!

Bez żadnego wytchnienia Tré nabija dalej i słyszymy kolejny charakterystyczny bassowy motyw, tym razem z utworu She. Ale prawdziwa zabawa rozkręca się kilka minut później - Tré przywdziewa gustowny czerwony koronkowy stanik, reszta zespołu także jakieś damskie rekwizyty - a to oznacza tylko jedno: King! For! A! Day! To absolutnie najweselszy moment koncertu, w sumie nie tylko Green Day, ale jakiegokolwiek :)

Przede wszystkim, wspomnieć należy o wybitnym solówkowym dialogu między Billiem, a Jasonem Freese: czyli pojedynek pomiędzy pierdziawką, a saksofonem. Po głównej części King for a Day, Mike dostaje swoje 5 minut na popisy, zapodaje więc riff z "Pięciastka" czyli Can't Touch This! Następnie słyszymy znakomitą wokalizę Billiego: "Now waaaaait a minute!", a to nic innego jak zaproszenie ubranego w stanik i stylowy kapelusz Tré w spotlight i zaśpiewanie/zatańczenie partii "I want you to know.." Billie wykorzystuje okazję, by pograć chwilę na perkusji. Castingu na nowego wokalistę ciąg dalszy - Mike zapodaje tę samą parię wspaniałym basowym głosem, dając Billiemu szansę popisania się wirtuozerską grą na basie. Na koniec Mike tarza się po scenie i po partii "You've been so good to me" Shout rozkręca się na dobre. Podczas charakterystycznej "zmiękczonej" partii, podczas której wszyscy muzycy kładą się scenie, słyszymy cytaty z wielkich klasyków: Satisfaction, Break on Through i Hey Jude. W końcu wszyscy podnoszą się i w epickim stylu kończą utwór!

To jednak nadal nie koniec koncertu - oto nadchodzi idealny moment na Minority!! Nie wyobrażam sobie gigu GD bez tego kawałka i na całe szczęście, nie muszę. Toż to idealna sposobność do całkowitego zerwania sobie strun głosowych. Nie zabrakło solówki na harmonijce i gargantuicznych przyśpiewek z publiką, a całość trwała prawie 10 minut. Epickie zwieńczenie głównego setu!

Kilka minut na złapanie oddechu, ale i tak jest już dużo luźniej niż na początku koncertu - ludzie wymiękli. Jest dużo miejsca, nawet resztkami sił można powymachiwać różnymi kończynami. Pierwsza piosenka na bis to American Idiot - zawsze mile widziana, zawsze dobrze sprawdzająca się na żywo. W środku Billie popisuje się całkiem szybką i skomplikowana (jak na siebie) solówką, a potem organizuje wielki młyn, tuż za nami - na szczęście jestem w bezpiecznej odległości :)

Czas na kolejną podróż w czasie - tym razem aż o trzy albumy naprzód! Oto bowiem drugim bisem jest 99 Revolutions z albumu ¡Tré!, który wówczas miał się ukazać dopiero w 2013 roku! Piosenkę jednak już dobrze znamy dzięki nagraniu z Summer Sonic. Zresztą, podłapanie tego refrenu nie wymaga wybitnej pamięci :) 99 Revolutions tonight!! Refren powtórzony chyba 99 razy :) A na sam koniec jedno wielkie ostatnie HEEEYY-OOOOO i zespół żegna się z fanami i schodzi ze sceny.

To oczywiście jeszcze nie koniec. Nie mogłoby się skończyć inaczej, jak Good Riddance. Jak zwykle - Billie Joe i gitara akustyczna. Nic dodać, nic ująć. "So take the photographs and still frames in your mind, hang it on a shelf of good health and good times".

Co to był za koncert!! Zdecydowanie najlepszy Green Day, na którym byłem. Setlista - prawie idealna. Wprawdzie chciałem usłyszeć nowe Stay the Night i Kill the DJ, ale i tak mieliśmy szczęście usłyszeć co najmniej po jednym utworze z każdego albumu z nadchodzącej trylogii: z ¡Uno! było świetne Let Yourself Go i Oh Love, z ¡Dos - Stray Heart, a z ¡Tré! - 99 Revolutions. Poza tym nie było mniej udanych kawałków z 21stCB, które jednak na poprzedniej trasie nieco przynudzały. Z dwóch ostatnich płyt usłyszeliśmy rzadziej grane kawałki: Letterbomb i Murder City. Ale przede wszystkim nie było niemal znienawidzonych przeze mnie 21 Guns i When I Come Around! Było za to kilka klasyków, których jeszcze nie słyszałem na żywo (Burnout, Going to Pasalacqua) i koncertowe pewniaki, bez których gig GD obyć się nie może!

Do tego zadowolony jestem niezwykle, że wytrzymałem pod sceną cały koncert. A było grubo! Pod względem wytrzymałościowym było to jedno z najtrudniejszych wyzwań - aczik zdobyty. Zacząłem i skończyłem koncert w trzecim rzędzie, po drodze zwiedziłem trochę płyty, ale nie wycofałem się, jak to się stało np. w Oslo w tym roku. Do tego kontakt wzrokowy z Billiem już na pierwszym kawałku i prawie złapana pałeczka od Tré na sam koniec!

Przede wszystkim jednak cieszę się, że zobaczyłem taki koncert GD, jaki chciałem zobaczyć zawsze. Wyszło kilku facetów w t-shirtach i zrobili wielką imprezę, bez skupiania się na konkretnej płycie, bez pyro, telebimów i nadmuchanych kawałków z 21stCB - po prostu zagrali dwadzieścia kilka energicznych piosenek, które zostały wręcz stworzone do tego, by grać i słuchać ich na żywo. Zespół po raz kolejny pokazał, że na żywo należy do ścisłej czołówki, a w moim prywatnym rankingu plasują się zaraz za Metalliką. Mam nadzieję, że Billie jak najszybciej upora się ze swoimi problemami i chłopaki wezmą się porządnie za promocję trylogii, bo więcej świetnych nowych kawałków czeka na to, by zagrać je na żywo!

 

 

 

blog comments powered by Disqus

 

 

www.000webhost.com