NOW, NOW
27.09.2012
The Enterprise
London
____________________

GALERIA

MEET & GREET

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
04.10.2012

Pobudka i rozpoczęcie "dnia" o 3.30 dla kogoś, kto na ogół o tej porze dopiero kładzie się spać, nie jest rzeczą łatwą. Przynajmniej tak by było w każdy inny dzień, ale nie 27 września 2012 roku. Kiedy ma się przed sobą podróż do Londynu, najbardziej wyczekiwany od 3 lat koncert i spotkanie z trójką najprawdopodobniej najmilszych ludzi na świecie, wstawanie o jakiejkolwiek porze jest czystą przyjemnością.

Po całym dniu spędzonym na mieście przyszedł czas na pierwszy z dwóch koncertów. Miał on się odbyć w klubie The Enterprise. Do ostatniej chwili nie byłem pewien, czy to ten właściwy klub, gdyż miejsc o tej nazwie jest w Londynie kilka. Gdy po wejściu do środka nie słyszałem żadnej muzyki, nie zobaczyłem żadnej sceny, a jedynie ciasny bar i kilka stolików, poważnie się zaniepokoiłem. Miła kelnerka jednak wyjaśniła, że koncert odbywa się na piętrze nad barem.

Zatem udaliśmy się na górę, gdzie w wąskim przejściu ochroniarz sprawdzał bilety. Tam już było słychać koncert... Tak, wskutek mojej pomyłki (a raczej skrajnego zmęczenia) był to chyba drugi koncert w historii na którym nie byłem od samego początku (pierwszym był koncert Davida Gilmoura w Gdańsku w 2006 roku). Na szczęście zespół był w trakcie grania pierwszego kawałka - Prehistoric, więc ominęliśmy tylko kilkadziesiąt sekund.

Wejście do sali koncertowej było niczym pierwsze wyjście na powietrze z terminalu na lotnisku w Kuwejcie. Temperatura gwałtownie skoczyła do góry i tak na moją skórę było chyba ok. 50 stopni. Z jednej strony nie ma się co dziwić - pomieszczenie było niewielkie, a bardzo skutecznie wytłumione, bo ani na ulicy, ani nawet w barze piętro niżej nie było słychać "śladu" koncertu. Z drugiej strony, jakakolwiek wentylacja by się tam przydała. Nawet natychmiastowe zdjęcie kurtki i bluzy nic nie dało - przez cały gig non stop lał się ze mnie pot, chociaż miałem dużo przestrzeni osobistej (ludzi było na tyle niewielu, że nie było mowy o staniu w jakimkolwiek ścisku) i nie uczestniczyłem w żadnym dzikim pogo ani niczym podobnym (to by było zresztą dosyć dziwne, no chyba że zespół zagrałby w Polsce, gdzie robi się pogo nawet na mszach żałobnych).

Niezbyt komfortowe warunki atmosferyczne nie miały jednak większego znaczenia, bo ze sceny dobywały się dźwięki prawdziwie magiczne, a widok Cacie, Jess i Brada natychmiast roztopił moje skute polskim lodem serce. Oto pojawiło się to trudne do wyjaśnienia, najbardziej pożądane i przyjemne uczucie na świecie: kiedy na osi czasu linia reprezentująca to, gdzie powinienem być i to, gdzie się faktycznie znajduję zbiegła się w idealnie harmoniczną jedność. Jestem tu! Przyleciałem! I w tej chwili, nic lepszego już mnie spotkać nie może. Meanwhile, większość moich równieśników, z którymi dzieliłem szkolną lub studencką ławkę, wyciera w tym samym czasie ze swej twarzy rzadką kupę lub wymiociny swojego słodziutkiego potomka.

Już jako drugi utwór dostaliśmy Wolf - a więc jedyny w setliście kawałek, który mogliśmy usłyszeć podczas pamiętnych setów supportujących Paramore w 2009 roku (wówczas jeszcze pod roboczym tytułem Kill to Be Your Clothes). To było coś absolutnie wspaniałego, na to czekałem najbardziej. Mój ulubiony utwór pod względem muzycznym, w dodatku przywodzący jedne z najlepszych koncertowych wspomnień z tego magicznego roku 2009.

Publiczność zachowywała się fantastycznie. W klubie było dosłownie kilkadziesiąt osób, ale każdy kto stał pod sceną wiedział doskonale, na czyim koncercie był. Większość osób znała wszystkie teksty, a ekscytacja zespołem była tak wysoka, że muzycy dostawali owacje nie tylko po piosenkach, ale także w ich trakcie. Ta znakomita interakcja z publiką zachęciła całą trójkę z Minnesoty do spontanicznych i zaskakująco rozbudowanych dialogów między piosenkami. Było wręcz jak na koncercie Tegan & Sary. Nawet Brad, chociaż nie miał swojego mikrofonu, włączał się do dyskusji. W tych warunkach było go jednak świetnie słychać - a chłop mówi przecież dosyć cicho :) Rozmowy pełne były inteligentnych żartów, ale nie będe nawet próbował ich tu przytoczyć - to trzeba było po prostu usłyszeć.

Dalej usłyszeliśmy porcję znakomitych utworów z ostatniego albumu Threads: mieliśmy więc hipnotyzujące Separate Rooms, a zaraz potem dwa kawałki "stare-nowe", a więc Oh. Hi. z moją ulubioną instrumentalną kodą i Cacie grającą na cymbałkach z pełnym i szczerym bananem na twarzy; oraz Lucie, Too - gdzie swoją największą solową partię wokalną ma Jess. Zresztą, właśnie z Jess najczęściej udawało mi się złapać kontakt wzrokowy, bo Cacie na ogół przymyka oczy podczas śpiewania.

Następnie Cacie przymierzyła się do klawiszy i zagrała pierwsze kilka akordów następnego utworu, więc już było wiadomo, co usłyszymy: School Friends. To bez wątpienia jedna z najładniejszych i najbardziej uroczych piosenek, jakie kiedykolwiek napisano. Ta miniatura na żywo zrobiła na mnie kolosalne wrażenie. Atmosfera, głos Cacie, no nie powiem żebym się nie wzruszył. Są takie utwory, na które mimowolnie reaguje się emocjonalnie i dla mnie School Friends jest jednym z takich utworów.

Kolejnym utworem jest niezwykle udane Dead Oaks. To są właśnie typowe Now, Nowy. Refreny od zawsze kojarzą mi się z kultowym Everyone You Know. Harmonie wokalne, które pod koniec zapodaje Jess do spółki z Cacie rozwalają na drobne kawałeczki. Kolejna miniatura, ale pieści uszy aż miło.

But I Do to kawałek, za którym przepadam nieco mniej, ale na tym koncercie każda sekunda miała niebywałą wagę. Tutaj także Cacie śpiewa dosyć wysoko i brzmi to absolutnie fantastycznie. Dziewczyna ma niepowtarzalną barwę głosu i tutaj to bardzo dobrze słychać.

Następnie po raz kolejny znów cofamy się nieco w czasie i zespół gra mój ulubiony utwór z EPki Neighbors - Roommates. W nieco przearanżowanej wersji, która bardziej pasuje stylistycznie do obecnego repertuaru. Szkoda, że grają z tej EPki tylko jedną piosenkę, bo jest to jednak moje ulubione ich wydawnictwo. Najwyraźniej jednak mają jakąś awersję do tego materiału i wolą skupiać się na promowaniu najnowszego albumu. Najfajniej wypadła końcówka, podczas której Jess grała wysoko na gitarze charakterystyczny motyw melodyjny, który w oryginale płytowym był śpiewany przez "chórek" złożony najprawdopodobniej z całego zespołu :)

Ostatnią piosenką głównego setu było Thread, przyjęte jak największy hit z obecnego albumu. Kawałek jest chyba najbardziej żywiołowy z całej płyty i idealnie nadaje się do pełnienia takiej funkcji w secie. Tutaj również mamy znakomite harmonie wokalne Cacie i Jess w refrenach no i ten dający do myślenia tekst.

Oczywiście wierna publiczność nie dała tak szybko skończyć koncertu, dzięki czemu poczciwi muzycy pojawili się na scenie z powrotem, by wykonać prawdziwego "starocia" - jedyną tego wieczoru piosenkę z pierwszego albumu Cars, czyli In My Chest. Tutaj atmosfera roku 2009 udzieliła się już chyba każdemu w 100% (bo jestem przekonany że większość zgromadzonych w Enterprise osób widziała zespół 3 lata temu na żywo przed Paramore), chociaż przewrotnie akurat tej piosenki wówczas nie wykonali.

Po zejściu ze sceny i gromkich brawach zespół prawie natychmiast udał się na tyły tego samego pomieszczenia, by przygotować mocno prowizoryczne stoisko z merchem: Jess z trudem przyczepiała koszulki do ściany, a do zespołu utworzyła się kolejka utworzona przez większość osób, które bawiły się w pierwszych rzędach. Pomimo oczywistego zmęczenia, głównie zabójczą temperaturą i brakiem tlenu, zespół z uśmiechem rozmawiał z fanami i fotografował się z nimi. Chyba nie muszę wspominać, że ogromne wrażenie zrobiło na nich, gdy powiedziałem im, że przylecieliśmy specjalnie z Polski tylko po to, by zobaczyć ich dziś i jutro na żywo. Ich min wówczas nie zapomnę nigdy, zwłaszcza Jess, która musiałaby tak samo wyglądać, gdyby ktoś powiedział jej, że trafiła szóstkę w totka. Niewątpliwie są to najbardziej przyjaźni ludzie, jakich znam, a przecież wcale nie znam ich zbyt dobrze, a to o czymś świadczy ;)

Gdy wyszliśmy na zewnątrz, efekt wywróconego na lewą stronę odbytu, który przerabialiśmy w Monachium na Paramore czy w Berlinie na Katy Perry znów się pojawił. Krótko, ale do rzeczy - koncert nie należał do najdłuższych, ale zrobił na mnie tak wielkie wrażenie, że z pewnością wpisze się do panteonu najbardziej spektakularnych przeżyć związanych z muzyką na żywo. A to była dopiero połowa tej przygody! Następnego dnia bowiem mieliśmy zobaczyć zespół w klubie Koko, gdzie panowała zgoła odmienna atmosfera - ale o tym już w kolejnej relacji...

 

 

 

blog comments powered by Disqus

 

 

www.000webhost.com