METALLICA
02.05.2018
Telenor Arena
Oslo
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
17.04.2018

Kiedy ponad rok temu Metallica ogłosiła europejską odsłonę trasy WorldWired, ostatni z zaplanowanych przeze mnie koncertów wydawał się tak być tak odległy, że miało się uczucie, jakby ta trasa miała się nigdy nie skończyć. W międzyczasie zaliczyłem cztery koncerty, z czego trzy jeszcze w 2017 roku w Wielkiej Brytanii (dwa w Londynie i jeden w Birmingham), a czwarty już w 2018 roku w czeskiej Pradze. Dokładnie miesiąc po nim, w dodatku w dzień moich ** (piip) urodzin - 2 maja, zaliczyłem mój ostatni, piąty koncert w ramach WorldWired Tour.

Wielka przygoda miała dobiec końca i pomyślałem sobie, że fajnie by było zakończyć ją, z braku lepszego wyrażenia, "z przytupem" (ang. "with a bang"). Poprzeczka podniesiona została przez poprzednie gigi niebywale wysoko. Trafiło się kilka perełek w setlistach (takich jak Damage czy Straw), ale to wyjątkowy vibe, przebywanie blisko sceny (2-3 rząd na każdym gigu), kontakt z zespołem i jego ekipą uczynił tę trasę doświadczeniem szczególnie pamiętnym.

Pogodziłem się już z tym, że nie ma co liczyć na tej trasie na spektakularne niespodzianki w setliście i zacząłem się zastanawiać, cóż jeszcze takiego wyjątkowego pozostało do zaliczenia na tym ostatnim gigu? Nie mogłem nic wymyślić, więc nastawiłem się po prostu na dobrą zabawę w stylu poprzednich czterech koncertów. A jednak, przydarzyło się coś naprawdę wyjątkowego, co nie udało mi się jeszcze na tej trasie!

Pod Telenor Areną planowaliśmy zjawić się ok. 14.00 - ta godzina pozwoliła być możliwie blisko sceny na wszystkich pozostałych koncertach, zarówno w UK, jak i w Czechach. Pierwszy rząd zawsze zajęty był już przez posiadaczy Enhanced Experience, ale zjawiając się na cztery godziny przed otwarciem bram, nie mieliśmy żadnego problemu z zajęciem dogodnych miejsc w drugim lub trzecim rzędzie. Tym razem jednak przydarzyła się nam podwójna obsuwa. Pod halą zjawiliśmy się dopiero ok. 15.00, ale w wyniku przedziwnej polityki ochrony zabraniającej wnosić nawet do kolejki jakiekolwiek napoje i pokarmy, zmuszeni zostaliśmy do odwrotu i pewnych przetasowań we własnej garderobie. Wszak butelkę wody należało wnieść na gig obowiązkowo. W wyniku stanęliśmy w kolejce ostatecznie ok. godz. 16.00, ale za to z zapasem życiodajnych płynów. Jedyne dwie godziny przed otwarciem bram!

Nie zdążyliśmy się nawet porządnie zmęczyć, a już punktualnie o 18.00 byliśmy wpuszczani do środka. Jeszcze tylko mały problem z czytnikiem kodów kreskowych i już lecieliśmy pod scenę. Tym razem, zgodnie z wcześniejszym planem, od strony zaplecza Jamesa (poprzedni gig w Pradze spędziłem od strony Larsa, więc tym razem wypadł James). I tutaj już odnotowaliśmy zwycięstwo numer jeden - pomimo zaledwie dwóch godzin czekania w kolejce, pomimo problemów z czytnikiem kodów - bez problemu zajęliśmy sobie miejsce w drugim rzędzie! A był to dopiero początek :)

Podczas oczekiwania wrażenie robiła sama hala Telenor. Z zewnątrz wygląda dosyć przeciętnie, ale w środku okazuje się, że to naprawdę duża hala, z wielką płytą. Zdecydowanie większą, niż chociażby O2 Arena w Pradze, czy Genting Arena w Birmingham. Ciężko mi powiedzieć, jak wypada w porównaniu z londyńską O2 Areną, ale chyba też jest większa, bo powiedziano, że gig w Oslo był największym na całym legu europejskim (23000), a trybuny w O2 są przecież wielopoziomowe. A więc zaliczyliśmy największy gig na legu pod samą sceną!

Najpierw jak zwykle support w postaci Kvelertaka. Tak już się do nich przyzwyczaiłem, że nawet trochę czekałem na ich występ. Wcale nie ze względu na wielkiego ptakulca ze świecącymi oczyma. Kilka riffów mają naprawdę fajnych i miło było je usłyszeć w wyjątkowo selektywnym miksie. Dobrze było słychać zwłaszcza gitary, przynajmniej tam gdzie staliśmy. Kvelertak przyjęty został także bardzo ciepło przez publiczność, ale nic dziwnego - w końcu to ich ziomale. Miło było widzieć ich bardziej docenionych, niż na poprzednich gigach. Zdecydowanie wprawiło ich to w dobry humor.

Potem jeszcze ok. pół godziny czekania i w miarę punktualnie rozbrzmiało It's a Long Way to the Top. Nie pozostało nic innego, jak delektować się każdą sekundą wyjątkowej atmosfery koncertów WorldWired. Publiczność jeszcze w miarę grzecznie się zachowywała, chociaż była nieco bardziej porywcza niż w Pradze. Ale chyba trudno o bardziej spokojny naród niż czeski, więc nie ma się co dziwić. Wiem jedno - w Polsce pod sceną już bym raczej nie wytrzymał, a z Norwegami było jeszcze całkiem do wytrzymania.

Przy Ecstasy of Gold tradycyjnie zgasły reflektory, a na moich plecach pojawiły się ciary. Moment, który nawet po raz dwudziesty trzeci wywołuje tak samo silny efekt. Setlista przebiegła według tego samego schematu, więc gig zaczął się od podwójnego combo z HTSD w postaci Hardwired i Atlasa. Ten drugi niezmiennie pozostaje moim ulubionym kawałkiem z nowej płyty i dobrze, że został stałym elementem setu. Jeszcze się nim nie nasyciłem w wersji koncertowej (takiego The End of the Line na tym etapie promocji DM miałem już serdecznie dość).

Na początku koncertu dało się także zauważyć problemy Jamesa z mikroportem odsłuchowym - ciągle sobie coś przy nim poprawiał i wyraźnie popsuło mu to humor na resztę koncertu. Nie był tego wieczoru też w najlepszej formie wokalnej, jego głos już nieco zmęczony był wcześniejszymi gigami. Chociaż oczywiście i tak było nieporównywalnie lepiej, niż podczas wcześniejszych tras, kiedy to zespół nie robił sobie takich długich przerw między odcinkami legów.

W trzecim slocie tradycyjnie na tej trasie Seek, który będąc tak wcześnie w secie ma zupełnie inny vibe i tak nie męczy. Slot czwarty to z kolei pierwszy slot rotacyjny i jednocześnie najciekawszy slot na całej trasie. Od początku legu europejskiego pojawiało się w nim naprzemiennie aż dziewięć różnych utworów. Na poprzednich gigach trafiły mi się Never, Leper, Straw i ponownie Leper. Moje analizy wskazywały, że także w Oslo zagrany zostanie Leper jako jedyny kawałek w puli nie zagrany w Oslo w ciągu ostatnich 10 lat. Trochę byłem tą perspektywą rozgoryczony, ale ostatecznie pogodziłem się z nim, w końcu Leper to świetny kawałek. Jakie więc było moje zaskoczenie, gdy okazało się, że Lars wstawił do setlisty jednak Motorbreath! Numer ostatnio słyszany przeze mnie w 2006, kiedy to otworzył plenerowy gig w Berlinie. Wprawdzie jest to króciutki kawałek, ale ciężko go nie lubić, czy to ze względu na fajne intro perkusyjne na tomach, wpadający w ucho riff, czy tekst będący kwintesencją życia i prześwietnie było wykrzyczeć wraz z Jamesem "You only live once/so take hold of the chance/Don't end up like others/the same song and dance"!

Slot balladowy to okazja do sporego rozczarowania, bo już na trzech koncertach trafiło mi się Sanitarium, a tylko na jednym wciąż uwielbiany przeze mnie ponad wszystko Fade. Ale tutaj nawet nie robiłem sobie nadziei, bo przed gigiem widziałem, jak Chad (techniczny Jamesa) chowa do kuferka gitarę akustyczną i statyw do niej. Szkoda tylko, że przestali grywać także The Day That Never Comes, który chętnie zobaczyłbym w tym slocie ponownie zamiast Sanitarium. No cóż, nie można mieć wszystkiego, fajnie było chociaż zobaczyć jak w trakcie jednego z przejść podczas drugiej zwrotki Larsowi wypada pałeczka. "Masz za swoje!" - przeszło mi wtedy przez myśl. - "Nie dość, że grasz Sanitarium za często, to jeszcze robisz w nim za dużo przejść" :)

Wracamy jednak do materiału jeszcze nie osłuchanego na wylot, czyli HTSD. W Now That We're Dead jak zwykle przyjemny element perkusyjny, z fajnie zmodyfikowanym przez Jamesa solo na werbelku. Po nim slot rotacyjny, w którym już trzykrotnie słyszałem Dream No More (nie narzekam! Jego brzmienie i ciężar masakrują na żywo), a tylko raz Confusion. Na ManUNkind nie ma już co liczyć. Z radością przyjąłem więc fakt, że tym razem padło właśnie na Confusion! Tym bardziej, że kawałek ten ostatnimi czasy jakoś lepiej mi wchodzi, niż na początku. Fajnie się śpiewało z Jamesem tekst.

Podczas tradycyjnego Bellz, Rob wyszedł do publiczności i przeszedł się koło nas. Wprawdzie nie wcelowałem ręką, żeby go posmyrać po ramieniu, ale trzeba przyznać, że wymiana spojrzeń z jego uśmiechnięta od ucha do ucha gębą z takiej odległości, była doświadczeniem wartościowym samym w sobie. W ogóle Rob zdawał mi się być w wyjątkowo dobrym humorze przez cały gig, ilekroć podchodził do naszego boku, cieszył michę. Może próbował nadrobić za Jamesa, który tym razem musiał mieć biorytm w bessie.

Nastawiałem się już na aktywne uczestnictwo w Halo on Fire, kolejnej piosence z nowego albumu która jeszcze mi się nie znudziła i świetnie wypada na żywo. Zwłaszcza na wtórowanie Jamesowi w każdym słowie znakomitego tekstu. Niestety, na tej piosence rozpoczęła się trwająca kilka piosenek walka z pewnym natrętnym problemem wśród publiczności. Do tego momentu było jak najbardziej do zniesienia - trochę osób się pchało, trochę szalało, część wątłych dziewczynek i małych dzieci i ich ojców się wykruszyła, ale ogólnie dawało się wytrzymać. Nasze pozycje w drugim rzędzie były niezagrożone. Aż do tego momentu.

Niefortunnie za moimi plecami pojawił się wyraźnie bardzo pijany, dosyć duży osobnik płci męskiej, który swoim karczemnym zachowaniem psuł zabawę wszystkim dookoła. Także moją cierpliwość wystawił na wielką próbę, za sprawą gejowskich gestów dłońmi, którymi w dosyć czuły sposób zaczął gładzić mnie po biodrach. Biorąc pod uwagę moją pozycję i wysoką stawkę w tym starciu, moje pole manewru było mocno ograniczone. Nie chciałem się wycofać, nie chciałem wszczynać bójki, ale nie też chciałem poświęcić cnoty. Zacisnąłem więc zęby oraz pośladki i czekałem na rozwój zdarzeń, możliwie neutralnie opędzając się od zalotów niefrasobliwego zalotnika.

Szczęśliwie wywoływał on dosyć dużo zamieszania, co nie umknęło uwadze ochrony. Koleś dostał kilkukrotne ostrzeżenie nie tylko od lokalnego ochroniarza venue, ale też od metallikowego nadzorcy porządku, który już samym spojrzeniem potrafi wzbudzić respekt. Zaistniała sytuacja zepsuła mi kilka kolejnych piosenek, ale na szczęście, nie trwała długo.

Zanim sytuacja się rozwiązała, przyszła pora na zwyczajowe doodle Roba i Kirka. Po czeskim Józku z Bagien ciężko było wyobrazić sobie, cóż takiego zagrają w Norwegii. Czasem jednak Rob podchodzi do tematu nieco poważniej i serwuje klasyki muzyki rockowej. Po cichu liczyłem, że może spodoba mu się coś z wcześniejszych płyt Madrugady. Padło jednak na klasykę muzyki popularnej: Take On Me z repertuaru a-ha. No cóż, osobiście nie znoszę tej piosenki, ale oczywiście w wykonaniu Roba nawet najbardziej znienawidzona piosenka brzmi rozczulająco.

Liczyłem też na jakieś interakcje z Jamesem, bo to właśnie na doodle'ach w Londynie i Birmingham przeszedł się wzdłuż barierki przybijając piątki z fanami. Jednak jego średnio dobry humor utrzymywał się przez cały gig i tym razem James nie był skory do aktywnych wygłupów z fanami. Skwitował wprawdzie wyczyny sceniczne swojego basisty wymownym uśmiechem, ale nic poza tym.

Po Take On Me i Anasthesii przyszła pora na slot coverowy. Jak dotąd trafiły mi się Caress, Die i aż dwukrotnie Evil. Trochę pechowo, bo to te mniej ciekawe covery, a w rotacji były też Stone, Blitzkrieg i niesłyszane jeszcze przeze mnie na żywo Helpless i najbardziej upragniony Breadfan. No cóż, nie tym razem. Padło ponownie na Last Caress. Parafrazując pewnego mojego kolegę, biorąc pod uwagę długość utworu, stosowanie go w setliście wymiennie z innymi, znacznie dłuższymi utworami, zakrawa na oszustwo!

No i ostatni slot rotacyjny. Chcieliśmy Memory, bo jeszcze nam się nie trafiło. Poza tym raz trafił mi się Creep i aż trzy raz Fuel... Padło na Creepa i przyjąłem ten fakt z ulgą, bo jakby zagrali znów Fuela to chyba bym jednak wyszedł i jeszcze do tego zaprosił na piwo gwałcącego mnie geja... A poza tym, to pod koniec Creepa nadeszła zasłużona nagroda na wytrwanie tych krótkich męk pod sceną!

Otóż, kolega gej-gwałciciel, widząc że daremne są jego trudy zajęcia mojego miejsca pod sceną, obrał sobie za cel stojącego przede mną i nieco po mojej prawej starszego osobnika z Enhanced Experience, który cały koncert spędzał nie interesując się specjalnie tym, co się wyrabia na scenie, a rejestrowaniem jej i całej publiczności dookoła na taśmie filmowej umieszczonej w telefonie komórkowym. Pozornie łatwy cel i rzeczywiście, długo nie stawiał oporu. W pewnym momencie zabrał swoje zabawki i postanowił zmienić piaskownicę. Na ułamek sekundy zwolniło się miejsce w pierwszym rzędzie, na co przytomnie zareagowałem błyskawicznie i tym samym zdobyłem barierkę!

Według moich własnych zapisków ze starych relacji, udało mi się to jak dotąd tylko raz, na pierwszym moim gigu halowym Metalliki w Erfurcie, w 2003 roku. Ale to było 15 lat temu i już prawie się nie liczy... Brzmi to wręcz niewiarygodnie, ale od tamtej pory ani razu nie byłem w pierwszym rzędzie. Zawsze byłem w najlepszym razie częścią grupy, która zajęła barierkę. Ale przede mną znajdował się ktoś nie obdarzony tak hojnie wzrostem jak ja, przez co nie dane mi było doznać zaszczytu macania ostatniej metalowej barierki oddzielającej publiczność od sceny. I cóż mogę powiedzieć. Zapomniałem już, że taki pozorny "drobiazg" kompletnie zmienia... wszystko. O ile między drugim a trzecim rzędem nie ma prawie żadnej różnicy, tak różnica między drugim a pierwszym rzędem jest KOLOSALNA. Niby człowiek stoi relatywnie w tym samym miejscu, a jednak fakt, że przed nim nie znajduje się już kompletnie nikt, całkowicie zmienia postrzeganie całego gigu.

Niby to nic odkrywczego, wszak bywałem już na barierce na różnych gigach niejednokrotnie. Ale Metallica to nie jest jakiś tam gig. Gigi dzielą się na Metallikę i resztę gigów. I doświadczenie Metalliki z pierwszego rzędu spotkało mnie po raz drugi dopiero teraz, na moim piątym koncercie WorldWired i dwudziestym trzecim koncercie Metalliki w ogóle. Nagle zniknęło pozostałe 23.000 fanów i miałem wrażenie stania na czubku świata i że koncert grany jest tylko dla mnie. Wspaniałe uczucie!

Uczucie, którym mogłem w pełni delektować się przez całą resztę setlisty, poczynając od nadal relatywnie świeżego Moth Into Flame. Drony jak zwykle wyłoniły się spod sceny i poderwały do lotu, ale nie miało to większego znaczenia. Liczyło się chłonięcie magii i energii muzycznej ze sceny. Airdrumming, machanie zesztywniałym karkiem i darcie mordy do Jamesa!

W tej sytuacji nawet nie przeszkadzało mi, że pozostałe utwory to w większości były hity, których w życiu codziennym słuchać już nie mogę. To nie było ważne. Rozkoszowałem się więc zupełnie nową perspektywą na Sad, One i Masterze. I zbierałem siły na miażdżące, nie biorące jeńców Spit Out the Bone. A na Spit, podobnie jak w Pradze, zużyłem pasek energii prawie do zera. Uczyniłem to z pełną premedytacją, na Nothinga i Sandmana bowiem zaplanowałem żenujące czynności w postaci robienia zdjęć i nagrywania filmików z ręcznymi nastawami, by potem delektować się i chwalić na mediach społecznościowych niemal profesjonalnym efektem końcowym.

Ale to nie koniec przygód, bo po koncercie czas na ćwiczenia gimnastyczne i polowanie na gadżety. Ćwiczenia gimnastyczne dlatego, bo wiele kostek wylądowało przed barierką, a ochroniarze z początku nie wykazywali chęci do podawania ich. Próbowałem więc przewiesić się przez barierkę i zebrać kostki samodzielnie, ale nawet moje niedorzecznie długie łapska nie potrafiły ich dosięgnąć. Raz prawie spadłem po drugiej stronie, aż poderwał się czarnoskóry ochroniarz, by mnie łapać (pewnie kolejny lubujący się w czułym dotykaniu męskich żeber), ale jednak zadziałał efekt wahadła i dotknąłem ziemi z powrotem po właściwej stronie. Widząc nasze desperackie działania ochroniarze norwescy w końcu się zlitowali i zaczęli hojnie podawać kostki, w efekcie kilka trafiło do mojej kieszeni.

Ale to nie koniec polowania na gadżety. Nie mogło obyć się bez tradycyjnej już pogawędki z Big Mickiem i zgarnięcia setlisty. Hala była duża więc na początku miałem problemy ze zlokalizowaniem jego zaplecza. W końcu się to udało i dotarłem na miejsce. Big Mick jak zwykle zajęty był rozmową z kilkoma osobami, które mnie ubiegły. Jako dobrze wychowany człowiek postanowiłem poczekać na swoją kolej. Spokojne czekanie przerwał mi ochroniarz, próbujący mnie wyprosić. Na co ja, wskazując na Micka, powiedziałem grzecznie, że czekam, by zamienić słowo z tym panem. Ochroniarza to nie wzruszyło i ponowił rozkaz (bo prośbą tego nazwać się nie da) opuszczenia hali. Na szczęście czujny Mick zauważył moment konsternacji i "przyjął" mnie. Doszło do jak zwykle sympatycznej wymiany uprzejmości, serdecznego uściśnięcia graby i radosnego przekazania setlisty. Z kompletem pamiątek i wielkim zadowoleniem z odblokowania aczika "100G - Ride the Rail", zainicjowałem proces opuszczania Telenor Areny.

I tak oto zakończyła się kilkumiesięczna, zainicjowana ponad roku temu, prawdziwie spektakularna przygoda z halowym etapem WorldWired Tour. Czas więc na kilka słów podsumowania. Zaliczyłem pięć koncertów w trzech krajach. Wiem, że niektórzy zaliczają znacznie więcej gigów, a nawet są obecni na całej trasie. Ale mam wrażenie, że znalazłem swój "sweet spot". Pięć koncertów nie spowodowało, żebym się znudził tą formułą, mimo że na tej trasie rotacja setlisty była dużo mniejsza, niż na analogicznych odcinkach tras promujących DM i St. Anger. Ale pozwoliło znacznie zniwelować uczucie niedosytu, które zdecydowanie towarzyszyłoby mi, gdybym poprzestał na li tylko jednym gigu.

Trochę nie miałem szczęścia do rotacji, nawet w obrębie tego, co mogło się wydarzyć, bo kilka utworów się powtórzyło: Leper, Sanitarium, Am I Evil?, Fuel. Kilka tych, które chciałem usłyszeć, mnie ominęły: Breadfan czy Memory. Ale też zdarzyły się perełki w postaci Damage, Straw, no i światowa premiera Spit Out the Bone w Londynie. No i ogólnie nowe kawałki nadal brzmią świeżo, świetnie radzą sobie na żywo i fajnie było je usłyszeć po kilka razy. Łącznie w ciągu tych pięciu gigów doświadczyłem 27 różnych utworów.

Do tego oczywiście doodle Roba i Kirka, które już zdążyły obrosnąć legendą. W Londynie trafiły się kolejno: London Calling i Immigrant Song, Phantom of the Opera i Ace of Spades; w Birmingham War Pigs; w Pradze Jožin z Bažin; no i w Oslo Take On Me. Na szczególne wyróżnienie zasługują: War Pigs, ze względu na Jamesa radośnie odśpiewującego słowa z nami, oraz oczywiście Józek z Bagien, zdecydowanie najbardziej humorystyczne doodle na całej trasie.

Ale najważniejszy na tych gigach był unikalny vibe i uczucie przynależności do czegoś lepszego. Na tych koncertach rzeczywiście zanikała granica między publicznością, a artystami na scenie. Obserwowanie pracy technicznych, a także muzyków w przerwach między utworami, było równie fascynujące, co obserwowanie ich na scenie wykonujących ulubione utwory. Oczywiście kontakt, jaki można było złapać z nimi w trakcie koncertu był czymś niespotykanym na większości dużych koncertach na powietrzu. A przynajmniej nie na taką skalę! Zwłaszcza jeśli chodzi o Larsa, który potrafił spędzić pół piosenki wymieniając szaleńcze miny tylko z jedną osobą. Zaszczyt taki spotkał mnie w Pradze!

Były też inne ciekawostki, takie jak zanik prądu w Birmingham. Lista wspomnień jest długa i możnaby osobny tekst napisać tylko o tych najlepszych i najciekawszych momentach każdego gigu. Ale powstrzymam się przed tym, bo od tego są przecież poprzedne, niebywale obszerne relacje :)

Cóż mogę rzec na koniec. Wdzięczny jestem, że mogłem doświadczyć takich przeżyć z zespołem, który jest istotną częścią mojego życia od prawie 20 lat. Zespół, który zna się tak dobrze, że wydaje się, że już niczym nie zaskoczy, że już wszystko się widziało, że "ile można". A jednak każdy z tych pięciu gigów na WorldWired przyniósł nowe doświadczenia, które sprawiły, że było warto.

Co teraz? Już wiemy, że Metallica wróci do Europy w 2019 z letnią trasą stadionową. Cóż, to nie będzie to samo, ale ja już się cieszę na ustawienie się w tej optymalnej odległości od sceny i delektowanie absurdalnie perfekcyjnym brzmieniem. No a poza tym jest kilka utworów z nowego albumu, które nie zostały jeszcze zagrane na żywo...

blog comments powered by Disqus

 

www.000webhost.com