![]() |
|
---|---|
KATY PERRY SETLISTA
|
RELACJA Kot 3 lata minęły od mojego ostatniego koncertu Katy Perry. W trakcie trasy Prismatic zobaczyłem ją na żywo dwa razy - w Londynie w 2014 roku i w Pradze w 2015. Było to moje pierwsze zetknięcie się z koncertem popowym zrealizowanym z takim rozmachem. Oczekując tym razem na jedyny koncert zaplanowany w ramach Witness the Tour zastanawiałem się, czy nowy spektakl zrobi na mnie tak samo wielkie wrażenie, jak poprzedni. W końcu poprzeczka zawieszona była wysoko, a podczas trasy pryzmatycznej na scenie i wokół niej działo się chyba wszystko, co tylko mogło. Każdą piosenkę oprawiono indywidualnie; były elementy teatralne i musicalowe, latanie po całej hali i wszelkiej maści efekty specjalne. W dobie wszechobecnego internetu i mediów społecznościowych ciężko wybrać się na taki koncert nie będać wcześniej zaznajomionym z jego przebiegiem. Podjąłem się niełatwego zadania nie spojlowania sobie przyjemności samodzielnego odkrywania tych wszystkich niespodzianek, które przygotowała Katy i jej ekipa. Taki sam zabieg zastosowałem przy moim pierwszym koncercie Prismatic w 2014 roku i wpłynęło to kolosalnie na skalę wrażeń i przeżyć. Nie obejrzałem więc żadnego filmiku z trwającej już dosyć długo trasy, a kiedy tylko niechcący jakiekolwiek zdjęcie pojawiało się w moim feedzie, natychmiast je przewijałem, nie skupiając się na jego treści. Udało się - jadąc do Berlina nie miałem zupełnie żadnego wyobrażenia na temat tego, jak tym razem będzie wyglądał show, nie licząc kształtu wybiegu scenicznego, który widoczny był na grafice przedstawiającej plan hali już w trakcie przechodzenia przez procedurę kupowania biletów, co swoją drogą miało miejsce blisko rok temu. 6 czerwca w Berlinie był dniem słonecznym i gorącym. Na szczęście zarówno sama hala, jak i teren wokół niej znacząco zmieniły się od mojej ostatniej tam wizyty w 2009 roku, na moim pierwszym gigu Green Day'a. Po pierwsze, to już nie O2 World, a Mercedes-Benz Arena. Po drugie, na olbrzymim placu pod halą trwa budowa ogromnego kompleksu rozrywkowego, co dało możliwość czekania na otwarcie bram w cieniu. W tych warunkach pogodowych było to zbawienne! Jedno się natomiast nie zmieniło - dezorganizacja przestrzeni w której fani kolejkują do wejścia. Do dziś pamiętam, jak w 2009 roku przed Green Day'em, po przybyciu na miejsce wczesnym popołudniem okazało się, że jeszcze nie ma pod wejściem rozstawionych barierek. Tym razem barierki były, ale po jakimś czasie rzekome "główne" wejście okazało się wcale nim nie być. Coś nas jednak trzymało z dala od początku kolejki i nie wzruszały nas nawet grupy osób ustawiające się licznie przed nami. Mniej więcej na godzinę przed wejściem, gdy rozpoczął się shift pracowników ochrony poinformowano, że wejście dla posiadaczy zwykłych biletów (czyli nas) znajduje się jakby po drugiej stronie przestrzeni, w której czekaliśmy. Niniejszym w myśl zasady "ostatni będą pierwszymi", znaleźliśmy się w bezpośredniej odległości od bramek, co pozwoliło na bezproblemowe zajęcie dogodnych miejsc pod sceną, mimo że zjawiliśmy się pod venue relatywnie późno. Na moim pierwszym koncercie w ramach Prismatic stanęliśmy dokładnie na "czubku" długiego wybiegu, co zapewniło optymalny widok na ogrom rzeczy, które działy się na scenie i nie inaczej postąpiliśmy tym razem. Udało nam się zająć dogodne miejsca w trzecim rzędzie od barierki, dokładnie w centralnym punkcie wybiegu, który tym razem był w kształcie "łezki" odchodzącej od wielkiego oka. Owym okiem był wielki ekran z tyłu sceny, na którym przez cały koncert wyświetlane były różne animacje i materiały video. No, w sumie to nie do końca przez cały koncert, ale o tym później! Sporą zaletą koncertów Prismatic były bardzo dobre, powiązane ze sobą supporty. W Londynie - Icona Pop, a w Pradze - Charli XCX. Tym razem było mniej spektakularnie, chociaż ponownie zaserwowano nam dawkę popu rodem ze Szwecji. Tove Styrke nie powaliła swoim występem, ale też ciężko mi jest obiektywnie go ocenić, bo nie korzystała w ogóle z wybiegu, a nagłośniona była tradycyjnie znacznie gorzej od gwiazdy wieczoru. Skojarzyłem "z radia" tylko jedną piosenkę, która nigdy nie przykuła mojej uwagi i nie inaczej było tym razem. Oczekiwanie między zakończeniem supportu a rozpoczęciem gigu Katy strasznie się dłużyło. Trochę przyzwyczaiłem się do całkiem optymalnej organizacji na ostatniej trasie Metalliki. Oczekiwanie urozmaicało wielkie oko, które wyświetlało się na ekranie. Oko obserwowało nas i całą halę - ruszało się, mrugało i ogniskowało. Wyglądało to całkiem fajnie i hipnotyzująco - łapałem się na tym, że nie mogę oderwać od tego oka oczu. Prosty i fajny pomysł, bo niby nic się nie działo, a jednak coś się działo. Wreszcie doczekaliśmy się, ale zanim na scenie (a raczej, nad nią) zjawiła się Katy, przyszła pora na "kosmiczne" intro. Tym razem wizualnym motywem przewodnim koncertu były ciała niebieskie, których kuliste kształty dobrze komponowały się z okrągłością oka. Animacja zabrała nas w intergalaktyczną podróż, a w jej trakcie zaczał już przygrywać zespół. W muzykę graną na żywo wpleciono sample wokalu Katy z różnych utworów, co zwiastowało jej rychłe pojawienie się. Po kosmicznej podróży "wrota" oka otworzyły się, a na teren hali "wleciała" Katy na wielkiej gwieździe. Już od pierwszych sekund wiadomo było, że czeka nas nie lada uczta wizualno-dźwiękowa. Każdy aspekt show od samego początku zrealizowany był na najwyższym poziomie i zachwycał znakomitym zgraniem elementów wizualnych z muzyką. Intro przeobraziło się w tytułowy utwór z nowego albumu, jednak podobnie jak w przypadku wielu kawałków w setliście, zagrano tylko jego fragment i pierwszy refren był zarazem ostatnim. To częsty zabieg w przypadku koncertów gwiazd pop, mających na swoim koncie tak wiele przebojów, że nie sposób zagrać wszystkich jednego wieczoru, a trzeba też skupić się na promocji nowego materiału. Zanadto mi to więc nie przeszkadzało, przynajmniej w przypadku Witness. Poza spektakularnością warstwy wizualnej pozytywnie zaskoczyło mnie też to, co słyszałem. Przede wszystkim, słychać było, że nowy zespół nie jest złożony z byle jakich muzyków i już podczas refrenu Witness wyjątkowo przypadły mi do gustu popisy perkusisty, a to był dopiero początek! Podobało mi się także brzmienie, bo chociaż bas był przepotężny i dominujący, nie przykrywał kluczowych częstotliwości i każdy instrument był znakomicie słyszalny, przynajmniej z miejsca w którym staliśmy. Z pewnością spora w tym zasługa profesjonalnych stoperów muzycznych, które od pewnego czasu ratują mi słuch i wzbogacają wrażenia brzmieniowe, ale prawda jest taka, że naprawdę fatalnego basu na koncercie nic nie jest w stanie uratować i niejednokrotnie już doświadczyłem tego na własnych uszach. Tym razem było potężnie, masywnie - we flakach wszystko wibrowało, ale nie uniemożliwiało to odbioru pozostałych częstotliwości i delektowania się graną na naprawdę wysokim poziomie technicznym muzyką. Po pojedynczej pętli Witness na scenę wjechały dwie wielkie kości do gry i rozbrzmiało Roulette. Utwór stanowił niezłą zapowiedź akrobatycznych wyczynów tancerzy towarzyszących Katy na scenie - przechodzili oni przez dziury w kostkach w różnych dziwnych pozycjach, a wokół nich wiła się Katy. Prezentacja była bardzo spójna wizualnie, a dominował kolor czerwony. Z sufitu spadło na nas sporych rozmiarów kolorowe konfetti w kształcie serc. Nie trzeba było długo czekać, aby Katy zaczęła korzystać z wybiegu, dzięki czemu mogliśmy poczuć jej niesamowitą energię z bliska, chociaż na bezpośredni kontakt wzrokowy trzeba było jeszcze chwilę poczekać, bo elementem jej ubioru były wówczas okulary przeciwsłoneczne. W przerwie między utworami Katy zdjęła okulary i zwinnym ruchem rzuciła je przed siebie do technicznego, który stał dokładnie przed nami tylko po to, by owe okulary złapać i nie pozwolić im dostać się w niepowołane ręce. Artystka przywitała się z fanami podkreślając, że to jej największy jak dotąd koncert w Berlinie. Cóż, już od pierwszych chwil było widać, że nie rzuca słów na wiatr. Krótkie instrumentalne interludium płynnie przeszło w Dark Horse, jeden z największych przebojów z Prism. W głównej części sceny pojawiły się niewielkie, ruchome platformy, na których tańcowała Katy ze swoimi tancerzami. Bardzo pomysłowa choreografia na jednolitym tle, całość przy prostopadłej perspektywie sprawiała wrażenie dwuwymiarowej projekcji. W czasie, gdy Katy z tyłu sobie tańcowała, wokół wybiegu przeszedł się jeden z technicznych, który za pomocą dmuchawy pozbywał się konfetti z jego powierzchni. Zapewne nie jest to jedyny obowiązek tej osoby w trakcie obsługi gigu, ale trzeba przyznać, że "zdmuchiwacz konfetti na koncertach Katy Perry" brzmi jak całkiem fajny zawód. Ostatnią piosenką pierwszego aktu było Chained to the Rhythm. W pomysłowy sposób wykorzystano tu ikonografię "oka". Na scenie pojawiły się dwie wielkie kukły z telewizorami zamiast głów. Podobny los spotkał tancerki, w towarzystwie których Katy znów przebiegła się po "łezce". Na ekranach owych telewizorków znajdowało się, jakżeby inaczej, oko. Podoba mi się ta psychodeliczno-teatralna oprawa, dodaje głębi piosenkom, które z upływem lat coraz częściej i śmielej odchodzą od tematyki imprez i całowania się z dziewczynami. Spisał się także zespół, który smakowicie wykonał ten bardzo przyjemny muzycznie utwór. Został on wykonany w stylistyce zbliżonej do tej albumowej, a ponieważ jest to piosenka muzycznie najbardziej zbliżona do poprzednich dokonań Katy, pozwoliło to na płynne przejście do drugiego aktu, złożonego w całości ze starszych, "imprezowych" piosenek. Drugi akt poprzedzony został kolejnym interludium, w trakcie którego Katy sobie odpoczęła, a jej zespół i towarzyszące wokalistki wykonały krótką i mocno zmodyfikowaną wersję Act My Age - jeden z bonusowych utworów na rozszerzonej wersji nowego albumu. Na wielkim ekranie zaś wyświetlono sympatyczną animację, w którą wpleciono zdjęcia Katy z czasów nastoletnich i dzieciństwa. Bardzo słuszne wprowadzenie do części koncertu poświęconej tym "głupawym", "dziecinnym" piosenkom, dzięki którym odkryliśmy i pokochaliśmy Katy i jej wrodzony infantylizm :) Act My Age płynnie przeszło w mocno zmodyfikowaną wersję Teenage Dream. Katy pojawiła się w nowym kostiumie - pociesznym "garniturze" w kratkę, a jej tancerki przywdziały kolorowe, pastelowe stroje, nawiązujące do nowej dekoracji scenicznej. O wiele ciekawiej wypadł kolejny utwór - jeden z moich ulubionych, nieśmiertelnych hitów Katy - Hot N Cold. W zupełnie nowej aranżacji, podczas której utwór wykonywany jest "na (nomen omen) oko" dwa razy szybciej. Nowa wersja niespecjalnie przypadła mi do gustu, ale Katy dzierżyła w swych łapkach gitarę elektryczną, a to zawsze liczy się na plus. Na scenie zaś pojawiły się dwa wielkie flamingi, które towarzyszyły jej także na wybiegu podczas całkiem długiego i tym razem stylistycznie zgodnego z oryginałem cytatu z Last Friday Night (T.G.I.F.) - jednej z moich ulubionych piosenek z Teenage Dream. Od razu przypomniał mi się ten niepowtarzalny, infantylny klimat naszych pierwszych wyjazdów na koncerty Katy w 2010 roku... To był jednak zaledwie wstęp do najciekawszego moim zdaniem segmentu całego show. Kolejnym utworem było kultowe już California Gurls w rewelacyjnej aranżacji instrumentalnej. Pierwsza zwrotka - jeszcze dosyć minimalistyczna, delikatnie funkująca, z pięknie zgranymi w punkt synkopicznymi akcentami stopy i basu. Pierwszy mostek - melodia na pierwszym planie, świetne chórki w kanonie. Pierwszy refren - blisko oryginału, z subtelnymi smaczkami od zespołu. Druga zwrotka - eksplozja... butelki szampana na telebimie przy akompaniamencie przeciągniętej wokalizy Katy z pierwszym słowem frazy "seeeeeex... on the beach". A także tancerki robiące... przysiady; oczekiwany przeze mnie, satysfakcjonujący dźwięk klaksonu Jeepa i fenomenalna robota zespołu, zwłaszcza perkusisty. W środkowej części utworu na scenie pojawił się legendarny już Left Shark - bohater słynnego występu Katy na Superbowl w 2015 roku i chodzący internetowy mem. Razem z Katy i grupą tancerzy wybiegli na czubek sceny, by powygłupiać się wspólnie podczas ostatniego refrenu California Gurls. Po wybrzmieniu piosenki zostali na scenie sami i rozpoczęła się przeurocza, długa scena teatralna, w której Katy po raz kolejny pokazała swój niebagatelny talent aktorski i komediowy. Przekomarzankę o to, kto jest bardziej popularny przerwała interwencja groupies Lewego Rekina. A raczej jego technicznych, bo ekipa dosyć szybko "zbudowała" na scenie wielkie pianino przeznaczone do gry stopami. No cóż, płetwami rekinowi grałoby się trudniej, więc tylko w ten sposób miał szansę ostatecznie udowodnić, że posiada większy talent muzyczny, niż Katy. Nie będę tu opowiadał w szczegółach całej zmyślnie zaaranżowanej scenki, ale przez cały czas jej trwania banan nie schodził mi z twarzy i po raz kolejny potwierdziła się słuszność wyboru miejsca, z którego podziwialiśmy spektakl. Ostatnim utworem w tym segmencie nie mogło być nic innego jak I Kissed a Girl. Klubowa aranżacja muzyczna tym razem podobała mi się mniej, ale nie mogła nie podobać się oprawa sceniczna. Tancerki zamiast głów tym razem miały wielkie usta, z których patrzyło na świat oko. Z kolei przed ekranem na środku zawisnęły wielkie, czerwone usta, które... pożarły Katy przy dźwięku powalającej solówki gitarowej. Tak oto zakończył się akt drugi, co oznaczało kolejny przerywnik muzyczno-filmowy, w trakcie którego na scenie "wyrosła" zupełnie nowa dekoracja. Tym razem motywem przewodnim były rośliny. Scenę porosły wielkie róże, wokół których Katy i towarzyszący jej tancerz wyczyniali ekwilibrystyczne cuda. Całość sprawiała wrażenie, jakby w każdej chwili jedno mogło kopnąć drugie, zwalić mu się na głowę, lub że łodyga kwiata, pełniąca funkcję rury, złamie się. Nic takiego jednak nie miało miejsca, a ja usłyszałem najpierw ulubiony utwór z albumu Witness - Déjà Vu, a po chwili dla kontrastu ten, który uważam za najsłabszy - Tsunami. Ale uratowały go wspomniane wyczyny Katy i tancerza. Kolejnym kawałkiem było średnio lubiane przeze mnie E.T., jednak tutaj ponownie na wysokości zadania stanął fenomenalny zespół, nadając tej niezbyt udanej kompozycji zupełnie nowego wymiaru. Zamykająca finałową rozpierduchę solówka na gitarze, a zwłaszcza towarzyszące jej, wymyślne przejścia na perkusji absolutnie rozwaliły mnie na kawałki. Akt trzeci zamknął Bon Appétit z wstawionym fragmentem What Have You Done for Me Lately Janet Jackson. Przyszła pora na obowiązkową akustyczną część setu. Otworzyło ją instrumentalne interludium oparte na Mind Maze, któremu towarzyszył występ tancerza-akrobaty na obracającej się kuli. Następnie nadmuchały się ciała niebieskie - balony podwieszone wokół sceny. Na jednej z planet zasiadła Katy z gitarą akustyczną i oblatując niemal całą halę zygzakiem, zagrała fantastyczną wersję Wide Awake. Pamiętam, jak nie podobała mi się przesadnie taneczna przeróbka tej pięknej piosenki na trasie Prismatic. Tutaj została zagrana w wersji zdecydowanie bardziej wiernej oryginałowi, a nawet jeszcze lepszej. Ta fantastyczna ballada oparta na oklepanej, ale zawsze wpadającej w ucho progresji akordów wypadła fantastycznie, a Katy wreszcie miała wokalne pole do popisu. Planeta z Katy na pokładzie wylądowała w tzw. drop zone - mini scenie w wydzielonym sektorze pod sceną. Aby się w nim znaleźć należało zakupić droższy bilet. Ciekawe czy Katy miała taki bilet wykupiony, hyhy. Po wylądowaniu zaśpiewała kolejną balladę - Into Me You See z ostatniego albumu. Na telebimie zobaczyliśmy rozpłakanego polskiego fana, do którego Katy wyciągnęła rękę, a którego mieliśmy okazję poznać w kolejce. Następnie Katy wskoczyła z powrotem na swoją planetę, przypięła się pasem i odleciała. Rozbrzmiało Power, a Katy wylądowała w innej części sceny, tym razem przed nami. Tam stanęła na ruchomej platformie, na której wyrosły jej skrzydła i ponownie wzbiła się w powietrze. Podczas tego kawałka ogromne wrażenie robiła subtelna, acz bardzo efektowna gra laserów, doskonale zsynchronizowana z charakterystycznymi przejściami w piosence. To także w trakcie Power, podczas rozszerzonej części muzycznej, Katy przedstawiła cały swój zespół, dając każdemu muzykowi możliwość "popisania się", wliczając w to fenomenalne chórzystki. Oczywiście największe wrażenie zrobiło na mnie solo na perkusji. Akt piąty rozpoczął się od kolejnego interludium, które totalnie skradło moje serce. W animacji nawiązującej do stylistyki pixel artu pojawił się m.in. słynny śmieszny piesek Katy - Nugget, ale prawdziwym bohaterem tej części koncertu stał się nikt inny jak sam legendarny Pac-Man! Tuż przed rozpoczęciem Part of Me rozbrzmiał najsłynniejszy dżingiel w historii gier video, w formie prawie niezmienionej względem oryginału. Usłyszeliśmy też dźwięk i animację towarzyszącą momentowi w którym Pac-Mana dopada jeden z duszków. Na mojej pomarszczonej od nadmiaru trosk gębie znów zagościł coraz rzadszy gość - szczery banan. Katy zaś pojawiła się na scenie ponownie w nowym stroju, tym razem zwykłym kombinezonie w przezroczyste i niebieskie paski i sporą część utworu spędziła w naszej części wybiegu wraz z grupą tancerzy. Nie przepadam za Part of Me, ale przyznać trzeba, że kawałek świetnie wypada na koncertach, a refreny idealnie nadają się do odśpiewywania z fanami - nie trzeba nawet być mega osłuchanym na pamięć z tą piosenką, refreny śpiewają się same. Kolejny utwór - Swish Swish, trwał bardzo długo, a to dlatego, że w jego trakcie odbył się mały mecz w kosza! W centralnym punkcie sceny pojawił się wielki kosz, była też wielka piłka, a Katy zaprosiła na scenę fana, który narobił niezłego zamieszania. Nie mógł w ogóle skupić się na tym co się dzieje, a Katy często musiała dopominać się o jego uwagę w trakcie gdy ten tańcował sobie w najlepsze z tancerkami. Cóż, proszenie fanów na scenę często kończy się niezręcznymi motywami i myślałem, że nie zobaczę już nic bardziej żenującego niż śmiertelnie przestraszoną dziewczynę na Know Your Enemy w Londynie rok temu, ale chyba Mudi (Moody?) w Berlinie też śmiało mógłby ubiegać się o tytuł króla krindżu. Po tym bardzo długim segmencie przyszła pora na zamykające główny set Roar (i fragment Hard Knock Life Jay-Z'ego [jak to odmienić?]). W jego trakcie na środku zamiast ekranu pojawiła się kolejna przestrzenna figura - tym razem wielka głowa lwa. Były fajerwerki i kolejny spektakularny popis instrumentalistów, którzy zakończyli kawałek z pompą godną rozmachu całego gigu. W trakcie segmentu bisowego Katy po raz kolejny wzbiła się w powietrze. Tym razem po przelocie na zegarze z rozsypanymi cyferkami wylądowała na wielkiej dmuchanej dłoni, która "wyrosła" dokładnie przed nami. Byliśmy tak blisko, a dłoń była tak wielka, że spomiędzy jej wielkich paluchów ciężko było dostrzec samą Katy. Scenka ta odegrała się przy dźwiękach piosenek Pendulum, a potem, na sam koniec, Firework. Aranżacja muzyczna tej ostatniej była dosyć ciekawa, ale szczerze mówiąc mam wrażenie, że trochę do niej nie pasowała. Pomysł był fajny, ale być może warto by było spróbować go z innymi kawałkami. Oczywiście na Firework nie mogło zabraknąć fajerwerków. Cóż to był za spektakularny gig. Poprzeczka podniesiona była przez Prismatic wysoko i ciężko powiedzieć, czy Katy udało się ją przeskoczyć. Ale na pewno doskoczyła na tą samą wysokość. Witness the Tour realizowane jest z jeszcze większym rozmachem, więcej jest efektów, elementów teatralnych i ciekawych pomysłów. Najważniejsze jednak, że mimo coraz poważniejszej tematyki utworów, całość nadal realizowana jest z charakterystycznym dla gigów Katy przymrużeniem oka, a ona sama w tym całym zamieszaniu choreograficznym nie zapomina o bezpośrednim kontakcie zarówno wzrokowym jak i fizycznym z fanami. Jej osobowość wylewa się całymi wiadrami z takich fragmentów jak przekomarzanki z Left Sharkiem, czy niezręczne interakcje z fanem podczas gry w koszykówkę. Show dopracowany był w najmniejszych szczegółach. Na równi ze spektakularną stroną wizualną potraktowano stronę muzyczną. Zespół robił ogromne wrażenie. Każdy instrumentalista miał kilka momentów, podczas których mógł się wykazać. Szczególnie podobały mi się wyczyny perkusisty, który nie bał się bardzo wyrafinowanych zagrywek i przejść, które niejednego muzyka towarzyszącego mogłyby wytrącić z rytmu. Ale ta grupa muzyków jest tak znakomicie zgrana, że nie było o tym mowy. Brzmieniowo też było doskonale i chociaż bas masakrował hardkorowo i stopery przydały się jak nigdy wcześniej, wszystkie instrumenty były doskonale słyszalne i jak na mało którym koncercie popowym, u Katy warto nie tylko uważnie przyglądać się temu, co dzieje się na scenie, ale też przysłuchiwać. Chociaż jej ostatnia płyta nie osiągnęła tak zawrotnego sukcesu jak poprzednie, za sprawą Witness the Tour Katy po raz kolejny przypieczętowała swoją pozycję jako królowa popu. Taylor Swift nie widziałem w cyklu Reputation, ale zarówno w warstwie muzycznej tego albumu, jak i w nagraniach z koncertów nie dostrzegłem niczego, czego Katy nie robiłaby lepiej. Przede wszystkim zaś, Taylor zaczęło brakować czegoś, czego Katy udaje się nie utracić - luzu, bezpretesjonalności. Katy nie stara się kolejny raz udowadniać, że jest królową. Ona po prostu nią jest.
|