MADRUGADA
20.04.2019
Columbiahalle
Berlin
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
04.07.2019

Zdobywanie barierki na każdym koncercie przestało być dla mnie priorytetem już dawno temu. Wolę zachować optymalną ilość sił witalnych i podziwiać gig z perspektywy pierwszych kilku/kilkunastu rzędów, niż poświęcać je i ryzykować ograniczenie zdolności percepcji przyjemności. Dodatkowo, te nieliczne przypadki, kiedy mimo wszystko uda się zdobyć barierkę, smakują wówczas nieporównywalnie lepiej. Na Madrugadę do berlińskiej Columbiahalle jechałem jednak z jasno wyznaczonym celem - zdobędę barierkę. I tak też się stało!

Ten rok koncertowy zdecydowanie należy do Madrugady. Czekałem na nich 14 lat i co tu dużo mówić - warto było czekać. Moją historię z Madrugadą opisałem szczegółowo w relacji pierwszego koncertu z Berlina, więc nie będę się powtarzał. Najlepsze jest to, że mimo że zespół jak na razie gra przez cała trasę niemal identyczną setliste, głód konsumpcji ich muzyki na żywo jest tak duży, że to zupełnie nie przeszkadza. Dlatego ich drugi koncert, jaki miałem przyjemność zaliczyć w Warszawie, był przeżyciem nie mniej spektakularnym. Może nie licząc faktu, że nie był to już pierwszy raz. Zespół zaś zdążył do tego czasu oswoić się na nowo ze sceną i urozmaicić wykonywane utwory, o czym także pisałem w relacji. Świetnie też było zobaczyć, że chociaż to Niemcy są ich drugim najważniejszym rynkiem po Norwegii, to publiczność w Polsce przyjęła Madrugadę bardzo życzliwie, liczebnie i bawiła się absolutnie fenomenalnie.

A więc sytuacja jest taka. Trzeci mój koncert Madrugady w tym roku i drugi w Berlinie. Tym razem, zamiast małego, klimatycznego klubu Columbia Theater - będąca w stanie pomieścić ponad czterokrotnie więcej publiczności Columbiahalle. W dodatku miejsce bardzo miło mi się kojarzące - to w końcu tam byłem na moim drugim koncercie Paramore i jednocześnie pierwszym M&G z zespołem. No i tam też mieliśmy barierkę i było po prostu spektakularnie. Dlatego po kosmosie doświadczanego z odległości kilku rzędów od sceny na poprzednich dwóch koncertach Madrugady stwierdziłem, że nie ma bata - w znacznie większym Columbiahalle muszę doświadczyć majestatu tego zespołu z pierwszego rzędu.

Pierwszym krokiem do zrealizowania tej misji było zjawienie się w Berlinie odpowiednio wcześnie. Logistyka była już opracowana, w końcu niemal dokładnie 2 miesiące temu jechaliśmy w dokładnie to samo miejsce. Dodatkowo sprzyjał fakt, że był to sam środek tzw. świąt wielkanocnych. Dzięki temu na autostradzie łączącej Wielkopolskę z Berlinem panował zadziwiająco mały ruch, pozwalający z ogromnym spokojem przedostać się do miejsca docelowego w optymalnym czasie. Dość powiedzieć, że byliśmy tak wcześnie, że nie wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Z tym faktem chyba już zawsze będą kojarzyć mi się frytki z bardzo ostrymi papryczkami, którymi z do dziś niezrozumiałych dla mnie względów zdecydowaliśmy się pożywić przed koncertem. Popłynęły łzy.

Po papryczkach i obowiązkowej toalecie udaliśmy się pod venue. Pod bramą znajdował się początkowo jeden człowiek. Sympatyczny Niemiec, który jeździ za Madrugadą tu i ówdzie. Pozytywny gość, który sprawnie posługiwał się językiem angielskim, więc wymieniliśmy bardzo sympatyczne kilka, a może kilkanaście, a może kilkaset słów. Stopniowo ludzie zaczęli się zbierać wokół venue, był nawet hardkorowy rockowy grubas który uprawiał klasyczny tailgating na pobliskim parkingu. Było to jednocześnie nieco zabawne i jednocześnie robiło klimat. Madrugada - zespół, który wymyka się jakimkolwiek standardom! W każdym razie, barierka była zdobyta już na etapie kolejkowania przed główna bramą, a więc barierka na samym gigu była już tylko formalnością - wystarczyło nie popełnić po drodze głupiego błędu.

Na szczęście, udało się tego uniknąć. Chociaż trzeba było delikatnie "zawalczyć" z pewnymi nieco zbyt narwanymi jak na te okoliczności osobami, barierki były nasze. Uczucie było wspaniałe. To jak wspięcie się na muzyczny olimp, a jednocześnie stuprocentowo skuteczne wypełnienie narzuconej sobie wcześniej misji. Lata doświadczeń robią swoje i nawet nie trzeba było się jakoś specjalnie spinać, a jednak nagroda smakuje przez to nie mniej wybornie. Pozostało przemęczyć się przez support i w pełni oddać się rozkoszy delektowania się chłonięciem koncertu jednego z najlepszych zespołów na tej planecie z najlepszego możliwego miejsca.

Ale zanim przyszła pora na przemęczenie się przez support, nie mogłem nie skorzystać z przywileju uraczenia sie wybitnym berlińskim pilznerem z jednego ze strategicznie rozmieszczonych barów. Chociaż czyhała pewna pułapka, bowiem kartą można było płacić tylko w jednym z nich, a ja oczywiście wybrałem w pierwszej kolejności ten, w którym możliwa była płatność jedynie średniowieczną metodą - gotówką. Podobno zabawnie wyglądałem, jak dryłowałem z jednego baru do drugiego (mieszczącego się po przeciwległej stronie hali). Chyba trochę zastosowałem biegochód niczym Robert Lewandowski, czy jak tam było temu chodzaczowi. W każdym razie, cel uświęca środki - a po chwili wróciłem na moje miejsce przy barierce ze wspaniałym berlińskim pilznerem, w dodatku w gustownym kubeczku, który postanowiłem zachować na pamiątkę. Nie jest to może zespołowy mercz, ale rzecz niezwykle przyjemnie kojarząca się z tym wyjątkowym wieczorem, a to najważniejsze!

No to może parę słów o supporcie. Z pewnością nie będzie to zbyt długi akapit. Zespół Hope z Berlina nie zachwycił, ale też nie zmęczył, a to już sporo jak na support. Najbardziej zapamiętałem z tego występu elementy teatralne i wcale nie chodzi mi tutaj o scenografię czy oświetlenie. Mowa raczej o zachowaniu wokalistki, która nie tylko występowała na bosaka (co ona myśli, że jest Stevenem Wilsonem?), to jeszcze jej performance, zarówno wokalny, jak i wizualny (wliczając w to strój sceniczny) nawiązywał do tradycji teatralnej pantomimy. Były więc dziwne pozy, dziwne metody melodeklamacji i w ogóle było dziwnie. Ale nie tak strasznie. Artystka spełniała jakieś tam normy wizualne, więc nawet nie trzeba było się powstrzymywać od spoglądania na nią jak na zaćmienie słońca. Trochę tylko szkoda, że slot na doświadczenie występu artysty z pierwszego rzędu we wspaniałym venue zmarnował się na coś co nie pozostawiło trwałego śladu emocjonalnego na mojej psychice.

Na szczęście ślad ten pozostawiła gwiazda wieczoru. A raczej utrwaliła ten pozostawiony dwa miesiące wcześniej w budynku obok. Nie będe tutaj opisywał po kolei koncertu na zasadzie utwór po utworze, gdyż uczyniłem to w sposób szczegółowy pisząc poprzednią relację z Berlina. Zainteresowanych odsyłam do tamtejże. Tutaj tradycyjnie skupię się na różnicach, a tych wbrew pozorom było całkiem sporo.

Zacznę od rzeczy rzucającej się w oczy jeszcze przed rozpoczęciem gigu. Był nim podest z rozmaitymi instrumentami perkusyjnymi, umiejscowiony na lewo od tradycyjnej perkusji. Zaraz, zaraz - czy tego nie było na poprzednich koncertach, czy byłem tak zaślepiony zachwytem Madrugadą, że go nie dostrzegłem? Nie no, to by była lekka przesada. Aż tak źle ze mną nie jest. Jeszcze. Rzeczonego podestu perkusjonalnego rzeczywiście nie było wcześniej. Tak więc czekał nas koncert z uczestnictwem dodatkowego muzyka, który będzie grał na wszelkiego rodzaju przeszkadzajkach, nieobecnych na poprzednich dwóch gigach. Mnie, jako perkusiście, ten pomysł wyjątkowo przypadł do gustu. Ba - wręcz się podjarałem, jako że kompletnie nie spodziewałem się takiego obrotu spraw jadąc do Berlina. Cóż za miła niespodzianka!

A każdy, kto przebrnął przez niełatwe zadanie zapoznania się z lekturą relacji z poprzednich dwóch koncertów Madrugady ten wie, że zespól ten przywiązuje nadzwyczajną uwagę do warstwy instrumentalnej. Zresztą, warstwy muzycznej w ogóle, bo Sivert i jego wokal wcale nie wymykają się poza ramy tej nadzwyczajnej dbałości. Ale skoro mowa o instrumentarium, tutaj pojawił się dodatkowy element w postaci perkusjonalisty. I to było generalnie największe zaskoczenie tego wieczoru. Ponieważ już bez niego było pod względem muzycznym idealnie. A przecież jak uczy mądre polskie powiedzenie, lepiej zupy nie przesolić. Wydawałoby się więc, że wprowadzenie jakiegokolwiek dodatkowego muzyka, czy instrumentu, mogłoby zachwiać tą idealną równowagą i sprawić, że będzie się działo po prostu za dużo. Takie myślenie to jednak nic innego jak niedocenianie muzycznego geniuszu Madrugady. Rola perkusjonalisty była perfekcyjnie ulokowana w całości. Nie było go ani za dużo, ani za mało. A to sprawiło, że koncert był jeszcze lepszy, niż poprzednio. Ideał stał się bardziej idealny. Że to niemożliwe? Cóż, najwyraźniej dla Madrugady nie ma rzeczy niemożliwych.

A jak dodam do tej listy dodatkowych muzyków skrzypaczkę Lisę Sørensen Voldsdal, która wsparła zespół nie tylko pięknym brzmieniem instrumentu, ale też wokalem? Dziewczyna pojawiła się na scenie po pierwszym bisie - Black Mambo i została na niej niemal do samego końca tego segmentu setu. Wokalnie wsparła Siverta chociażby na Honey Bee - jedynym tego wieczoru nowododanym do setlisty utworze, nie zagranym na poprzednich koncertach, ani w Berlinie, ani w Warszawie. Dziewczyna wsparła Siverta charakterystycznymi zaśpiewami w ostatnim refrenie. Warto w tym miejscu wspomnieć, że chociaż był to pierwszy raz, gdy miałem możliwość usłyszeć Honey Bee na żywo w wykonaniu Madrugady, wcześniej dwa razy doświadczyłem wykonania tego utworu na żywo przez Siverta na jego solowych koncertach.

Skrzypce zapewniły też przepiękne tło w uwodzicielskim What's on Your Mind? Wstawki na skrzypcach do spółki z ciągle urozmaicanymi zagrywkami Cato na gitarze sprawiły, że utwór nabrał zupełnie nowej jakości. Skrzypce grały nadal na Majesty i zniknęły dopiero na Kids, podczas którego klasycznie Sivert zszedł ze sceny i bratał się z fanami w pierwszych rzędach. Na sam koniec zespół zaś zagrał tradycyjnie Valley of Deception - jak to określił ze sceny sam Sivert, "piosenkę o kimś bardzo nieuczciwym".

Na sam koniec zespół tradycyjnie przez kilka minut żegnał się z fanami, ale też jego członkowie dziękowali sobie wzajemnie, celebrując tę wyjątkową chwilę. Tego dnia minęły już ponad 2 miesiące intensywnego koncertowania, a ci faceci nadal są spragnieni wspólnego grania! Nie spodziewałem się, że powrót Madrugady, będzie nie tylko tak doskonały pod względem muzycznym, ale także pod względem chemii i atmosfery. Madrugada na scenie to zjawisko absolutnie fenomenalne, każdy fan muzyki powinien chociaż raz doświadczyć ich scenicznego majestatu.

Spisała się także publiczność, chociaż atmosfera zdawała się nie być aż tak porażająco wyjątkowa, jak dwa miesiące wcześniej w znacznie mniejszym Columbia Theater. Znacznie większe venue, scena i odległość od publiczności zapewne sprawiła, że mniej ludzi czuło intymną bliskość z muzykami, a poza tym można śmiało założyć, że większość ludzi, którzy przeżywali tak niezwykłe chwile w lutym, byli także obecni na kwietniowym koncercie, a może i na większej ich ilości, tak jak ja. Nie był to już więc ten magiczny "pierwszy raz", albo chociaż "pierwszy raz po przerwie". Nie zmienia to faktu, że entuzjazm był nadal kolosalny, wyrażany obfitymi brawami i okrzykami po każdym utworze, a czasem w ich trakcie.

Z mojego punktu widzenia zaś, najlepsze w tym gigu było doświadczanie go z pierwszego rzędu. To się jednak nie może równać z niczym innym. Kiedy między Tobą a muzykami nie ma już nic, tylko kilka metrów powietrza, a czasem nawet mniej niż kilka metrów - kilka centymetrów, gdy Sivert wchodzi na barierkę, przy której stoisz. Do tego słyszysz nie tylko znakomite brzmienie z przodów (nawet w pierwszym rzędzie brzmiało doskonale! Prawdziwa rzadkość), ale też docierają do Ciebie dźwięki ze sceny - słychać organiczne uderzenia w perkusję, słychać szarpanie strun, słychać wokal Siverta, słychać jego... tupanie - granica między koncertem a "zwykłym" obserwowaniem grających muzyków się zaciera. Niesamowite wrażenie!

Madrugada to jeden z najlepszych zespołów na świecie, koniec kropka. Szczerość przekazywanych emocji, dbałość o najdrobniejsze brzmieniowe szczegóły, prawdziwa pasja - wszystko to po prostu wylewa się ze sceny. Można ich z tej sceny spijać bez końca. I chociaż setlista póki co za bardzo się nie zmienia, zupełnie mi to nie przeszkadza. Mógłbym ich podziwiać z tą setlistą codziennie. To jest po prostu doświadczenie tak nieprzeciętne, że nie ma nic innego na tej planecie, co mogłoby mu dorównać. Ale ja czekam na kolejne poczynania Madrugady. Liczę, że nie skończy się na celebracji dwudziestolecia Industrial Silence. To wszystko jest po prostu zbyt dobre, zbyt smaczne, by miało się skończyć tak wcześnie. To mówię ja, z perspektywy słuchacza, fana, obserwatora - ale sądząc po zadowoleniu muzyków na scenie, podzielają w stu procentach te same emocje. Tak więc zobaczymy się ponownie niedługo, i to zapewne nie jeden raz.

Poprzednie koncerty Madrugady:

16.02.2019 MADRUGADA Columbia Theater, Berlin, GER R  
20.03.2019 MADRUGADA Niebo, Warszawa, POL R  

blog comments powered by Disqus

 

www.000webhost.com