METALLICA
DEATH MAGNETIC
12.09.2008

That Was Just Your Life
The End of the Line
Broken, Beat & Scarred
The Day That Never Comes
All Nightmare Long
Cyanide
The Unforgiven III
The Judas Kiss
Suicide & Redemption
My Apocalypse

____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RECENZJA

Kot
13.12.2008

Długo przyszło nam czekać na następcę St. Anger. Gdy już wiedzieliśmy, że ma ukazać się w 2008 roku, z miejsca stał się najbardziej oczekiwaną płytą roku. A oczekiwania były olbrzymie, ale także wątpliwości - czy po kontrowersyjnym poprzedniku chłopaki są w stanie nagrać płytę, która, zgodnie z zapowiedziami miała czerpać pełnymi garściami z dokonań zespołu datowanych na lata 80-te?

Od premiery minęły już 3 miesiące, emocje więc opadły i można spojrzeć na ten album z chłodniejszej perspektywy. Co ciekawe, recenzja wcale nie byłaby bardziej pochlebna, gdyby była pisana na gorąco zaraz po premierze.

Której, notabene, towarzyszył nie lada splendor - nie dość, że wyciek, to jeszcze specjalne koncerty. O nich jednak pisałem już obszernie w relacjach, a o wycieku pewnie każdy zainteresowany wie wszystko. W niniejszej recenzji skupię się więc wyłącznie na muzyce. Poza tym nie będę streszczał utworów, bo zakładam, że każdy je zna, ograniczę się do opisania moich wrażeń i oceny.

That Was Just Your Life. Bardzo oryginalne intro, miarowym biciem serca wprowadzające w odpowiedni nastrój. Nie ma tu 100 ścieżek gitar akustycznych nałożonych na siebie niczym w Battery, ale w tej piosence byłoby to bez sensu. Ascetyzm brzmieniowy służy bezpośredniemu przekazowi. Zwrotki to chyba najszybsze wypluwanie słów w dotychczasowej karierze Hetfielda. Mostek zawiera świetny groove Larsa, podczas którego uderza on lewą ręką chinę na 2 i 4. Refreny szybko wpadają w ucho dzięki niemal punkowemu podkładowi gitarowemu, świetnemu tekstowi obudowanemu w dobrą linię melodyczną i fajnymi akcentami kończącymi czwarty takt. Kawałek ma także jedną z krótszych ale i najlepszych solówek Kirka na tym albumie. Udane są także bardzo melodyjne harmonie przed ostatnim refrenem, które po raz pierwszy wprowadzają na tej płycie bardzo adekwatne pojęcie "melodyjki z gier" (co jest komplementem!). Ostatni refren to totalny mayhem z wykorzystaniem odwróconego beatu wspartego podwójną stopą. Kawałek trwa ponad 7 minut, ale jest szybki i dynamiczny dzięki czemu wydaje się, jakby trwał zaledwie 5.
Najlepszy moment: harmonie aka "melodyjka z gier".
Ocena: 8/10.

The End of the Line. Podobnie jak Life, kawałek kompletnie odrzucił mnie po pierwszym przesłuchaniu. Jednak długo dojrzewał we mnie, a teraz jest jednym z najczęściej słuchanych. Intro znajome - znamy je z New Songa zaprezentowanego w 2006 roku. Zmiana tonacji i przyspieszenie tempa dobrze mu zrobiły. Po pauzie pierwsza zmiana - riff wsparty świetnym groove, który bezwzlędnie nakłania do skakania podczas koncertu. Zgodzę się, że zwrotki sposobem frazowania mogą przypominać Creeping Death. Melodia jest jednak całkiem inna, a aranżacja utworu kompletnie odbiega od tego, co znamy z Ride the Lightning. W kawałku świetnie wykorzystane są pauzy, a także przestoje perkusyjne podczas każdego wprowadzania riffu pojawiającego się przed zwrotką. Najciekawszy moment następuje jednak po drugim refrenie. Najpierw oszczędny riff akcentowany perkusją, przypominający nieco środkową część Vultures. Potem riff grany harmonicznie, groove zmienia się progresywnie. Genialny jest moment gdy powraca riff z New Songa, a przesunięty o pół taktu 3 akcent na perkusji (tuż przed solówką - świetne wprowadzenie, jako że riff pod solówką także przesunięty jest o pół taktu) to już w ogóle majsterszczyk. Wiele słów krytyki posypało się pod adresem solówki. Brzmi ona jak psychodeliczny krzyk panikującego człowieka i nie wyobrażam sobie w tym miejscu klasycznej solówki Hammetta. Zresztą, jakby była klasyczna to zaraz wszystkim nie podobałoby się, że jest mało oryginalna. Dla mnie to ten sam rodzaj psychodelii, któy wcześniej usłyszeliśmy w Outlaw Torn. Wprowadzenie riffu na tłumionych strunach wspartych jedynie hihatem i miarowymi akcentami stopą także brzmi świetnie. Właśnie za takie zabawy dynamiką i aranżacjami kocham Metallikę. Trochę gorzej na tym tle wypada wolna część, przypominają mi trochę podobną przerwę z King Nothing. Natomiast powrót do szybkiej części z narastającym napięciem po raz kolejny daje radę.
Najlepszy moment: przesunięty akcent przed solówką.
Ocena: 8/10.

Broken, Beat & Scarred. Kawałek bardziej ascetyczny, jeśli chodzi o melodie. Swoją surowością, a także zawiłą aranżacją przypomina płytę Justice. Intro to nic innego jak groove, na którym koncentrują się nie tylko bębny z basem, ale także gitara. Riffy są świetne. Jedne z najlepszych na albumie. Kawałek wprowadza w bardzo niepokojący klimat. Zwrotki mają trochę powtarzalny tekst, który jest w dodatku nadużywanym frazesem, ale na koncertach sprawdza się wyśmienicie. Główny temat aranżacyjny, czyli riff oparty na długim przejściu na werblu i tomach jest świetnym łącznikiem poszczególnych części utworu. Najciekawiej jednak jest jak zwykle w środkowej części. Solówka jest dosyć nijaka, ale aranżacja gitary rytmicznej i obudowa perkusją świetna. Dobrze wkomponowują się tu uproszczone jedynkowe przejścia na werblu Larsa. Fajnie wprowadzony jest ostatni refren - perkusja zajmuje się jedynie podwójnymi akcentami. Same refreny są mało melodyjne, ale ponownie zawierają powtarzalny tekst idealny do wykrzykiwania na koncercie. Groove na 2 pojawia się dopiero na samym końcu i jest miłą niespodzianką, kiedy wydaje się, że kawałek już niczym nie zaskoczy.
Najlepszy moment: fragment między solówką a ostatnim refrenem.
Ocena: 7/10.

The Day That Never Comes. Pierwszy kawałek, który większość usłyszała z nowej płyty. W pierwszej chwili powątpiewałem, czy na pewno słucham Metalliki. Zagranie czystej, kostkowanej gitary rytmicznej wysoko, a prowadzącej melodii nisko było ciekawym odwróceniem dotychczasowych ról. Motyw główny (pod zwrotkami) jest piękny i wpada w ucho od razu. James śpiewa bardzo wysoko, ale i nieprawdopodobnie czysto. Lars wspiera to prostym groove a'la Fade to Black, który z melodią znakomicie łączy bas Roba. Po zwrotkach następuje mocny refren, gdzie James śpiewa jeszcze wyżej, ale i mocniej. Akcenty w czwartym takcie są super, sprawiają że ta część jest ciekawsza. Potem utwór stopniowo się rozpędza, powodując, że przy pierwszym przesłuchaniu człowiekowi trudno się połapać w "chaosie". Ale w tym szaleństwie jest metoda. Kawałek składa się z 3 głównych, niepowtarzalnych (podczas reszty utworu) części, połączonych tym samym przejściem. Trzecia, szybka część tego utworu, jest mniej przekonująca. Solo jest przemyślane, ale mało porywające. Nawiązania aranżacyjne do One są widoczne, ale dobrze służą całości.
Najlepszy moment: akcenty w 4 takcie refrenu.
Ocena: 8/10.

All Nightmare Long. To prawdziwy rarytas. Ma wszystko to, co powinien zawierać dobry utwór Metalliki. Jest długi (prawie 8 minut), posiada bardzo zawiłą i przemyślaną aranżację, dobre intro, wpadający w ucho refren, patetyczne zwrotki (na miarę Roam), znakomitą i długą solówkę, można długo wymieniać. Zwrotki są bardzo progresywnie zbudowane, riff zmienia się podczas nich aż 4-krotnie, razem z obudową sekcji rytmicznej. Pauza przed refrenem znakomicie potęguje jego siłę, a melodia natychmiast zapada w pamięć. Riff są tak metalowe, jak tylko się da. To jest właśnie 100% Metallica w tym, co robi najlepiej. Tradycyjnie jednak mnie najbardziej urzeka środkową część, z rozbudowaną do granic możliwości solówką i znakomitą tyradą riffów. Do tego wszystko znakomicie trzyma się kupy i trzyma w napięciu jak dobry film. Ale tak jest właśnie z dobrze opowiedzianymi historiami. Po drugim refrenie wchodzi riff Kirka, okazjonalnie wspieranymi akcentami reszty zespołu. Potem wspiera go typowo Jamesowa rytmika. Pauzy i łączenia riffów zasługują na nagrodę nobla. To powinna być biblia pisania kawałków dla muzyków rockowych. Fragment z New Songa znakomicie komponuje się z resztą. Długa pauza przed ostatnim refrenem, niczym w Lovermanie, też robi olbrzymie wrażenie. Nieco słabym punktem jest outro, bardzo kliszowe akcenty, można było utwór zakończyć ciekawiej. Ale i tak jest to prawdziwe arcydzieło.
Najlepszy moment: wprowadzenie riffu po 2 refrenie.
Ocena: 10/10.

Cyanide. Chociaż Nightmare zasłużył na najwyższą notę, to Cyanide jest moim osobistym faworytem. Gdy usłyszałem po raz pierwszy wersję koncertową (na miesiąc przed premierą albumu), miałem mieszane uczucia. Niektóre części utworu wydawały się do siebie nie pasować. Jednak wraz z osłuchaniem kawałka (zwłaszcza w wersji studyjnej) okazało się, że to jedna z najlepszych rzeczy zrobionych przez Metallikę. Nawet nieco dziwne akcenty talerzem wprowadzające basowy groove zaczęły mi się podobać. Utwór jest posępny, zarówno tekstowo jak i muzycznie. W wersji demo bardziej przypominał groteskową grozę ze starego kina, a w finalnej wersji bliżej mu turpistycznej obsesji śmiercią i cmentarnym klimatem. Wykorzystanie podwójnej stopy i przejść w mostkach jest bezbłędne. Środkowa część, zupełnie inna od reszty utworu, wynika z połączenia zupy z Niemcami i jest dziełem sama w sobie. Połamany groove, na którym oparto arabsko brzmiące gitary nie może się nie podobać. Wolna część z czystą gitarą rytmiczną to chyba najciekawszy fragment wokalny i tekstowy całej płyty. Długie solo i ciekawe wykorzystanie riffów pod nim również zasługuje na uznanie. Ciężko zauważyć w którym momencie następuje powrót do pierwszej części utworu, gdyż pod solówką w pewnym momencie pojawiają się riffy z mostka. Fantastyczne są krótkie harmonie kończące solówkę. Trudno wzkazać słabą stronę Cyanide, ale najsilniejszą chyba jest mimo wszystko wokal. James pluje słowami jak jadem, jest dziki i pełen pasji. Ten kawałek jest po prostu soczysty. A jednocześnie prezentuje nowy styl Metalliki, którego wcześniej nie znaliśmy.
Najlepszy moment: harmonie kończące solówkę.
Ocena: 10/10.

The Unforgiven III. Zaczyna się nietypowo jak na Metallikę - pianinem. Za to pierwszy plus, za zrobienie kolejnej rzeczy, której zarzekało się w przeszłości, że się nigdy nie zrobi. Tekstowo kawałek jest bardzo osobistym monologiem Jamesa, obudowanym w bardzo filmową muzykę. Słychać tu silne wpływy Ennio Morricone, nie tylko w intrze. Riff pod zwrotką może przypominać czasy Load, natomiast linia melodyczna refrenu nasuwa skojarzenia z I Disappear. Perkusja stanowi raczej tło w tym utworze, nawet jest ciszej wmiksowana niż w reszcie płyty. Najsilniejszą częścią utworu jest chyba ponownie środkowa część, z bardzo powoli narastającym napięciem i "eksplodującą" solówką. Od początku zastanawia mnie lekko urwane przejście Larsa w jej trakcie. Ciekawym smaczkiem jest także odwrócenie kolejności tekstu przed ostatnim refrenem, w dodatku granym czysto i delikatnie, jak sam refren. Niespotykane w Metallice jest także to, że nie ma żadnego outra - ostatnią rzeczą jest po prostu refren.
Najlepszy moment: narastające napięcie przed solówką.
Ocena: 7/10.

The Judas Kiss. Kawałek brzmiący bardzo surowo, mogący nasuwać w związku z tym skojarzenia z St. Anger. Ale o wiele bardziej przemyślanej aranżacji. Intro z wykorzystaniem harmonicznie brzmiących akordów jest udane. Wprowadzenie zupełnie nowego riffu po dłuższej pauzie także, podobnie jak wspierający go nieco militarny werbel. Kawałek jest miejscami nieco połamany, a perkusja chyba najbardziej skomplikowana na całym albumie (obok All Nightmare Long). Surowość łagodzą nieco niesamowicie wpadające w ucho refreny, które z pewnością będą zabijały na koncertach. Fajnym przełamaniem zwrotki są partie "so what now". Solo należy do jednych z najdłuższych na albumie, ale nie jest tak porywające jak to z Nightmare czy Cyanide. Natomiast sporo dzieje się w podkładach. Słyszymy chyba riffy z całego kawałka i kilka gratisowych :). Przełamanie pod koniec przypomina mi Enter Sandman, ale następujący po nim wypierd z ostatnim refrenem zaciera to wrażenie.
Najlepszy moment: ostatnie "Bow down".
Ocena: 9/10.

Suicide & Redemption. Jedyny kawałek na płycie, który nie spodobał mi się po pierwszym przesłuchaniu i do którego nadal nie mogę się przekonać. Paradoksalnie, najmocniejszą stroną tej płyty są fragmenty instrumentalne piosenek, ale już sam utwór instrumentalny jest taki sobie. Jak dla mnie, cała część do 4 minuty mogłaby w ogóle nie istnieć. Miałkość, nijakość i powtarzalność początkowych riffów zwyczajnie męczy. Perkusja nie stara się nawet w ciekawy sposób tego ratować (Ktulu też jest bardzo powtarzalne, ale perkusja i bas sprawiają, że coś się dzieje). Powolna część jest ładna, ale kuleje brzmieniowo. Byłaby lepsza, gdyby nałożyć na siebie więcej gitar (już wersja demo była ciekawsza - o jedną gitarę więcej). Potem jest już trochę lepiej. Riffy, solówki, harmonie i melodyjki z gier trochę ratują ten kawałek. Ale na koniec znów robi się nudno, gdy powracają riffy z początku. Sytuacji nie poprawiają nawet zróżnicowane i połamane przejścia na perkusji. S&R to zdecydowanie pięta achillesowa tego albumu, niewykorzystany potencjał.
Najlepszy moment: kilka riffów po wolnej części.
Ocena: 5/10.

My Apocalypse. Z początku kawałek robił olbrzymie wrażenie. Przede wszystkim brzmi jak nieopublikowany kawałek z sesji Justice, nawet wokalnie. Jest krótki i kurewnie szybki, i spokojnie może stać obok mu podobnych czyli Battery, Damage czy Dyers Eve. Riffy są nowatorskie i wpadają w ucho, zwłaszcza riff Kirka. Jest także melodyjka z gier, którą jest obudowana część po solówce. To ostra i brutalna Metallica, w której usłyszenie chyba nikt już nie wierzył po Czarnym Albumie. Gdy poznałem resztę albumu, trochę stracił na mocy, ale i tak jest idealnym zamknięciem Death Magnetic.
Najlepszy moment: riff Kirka.
Ocena: 8/10.

Death Magnetic jest trudną płytą. Kilka rzeczy wpada od strzała, jak łagodna część The Day czy refreny w Nightmare, ale więszość nagranego tu materiału wymaga osłuchania się. Utwory są bardzo zróżnicowane, przez co może wydawać się, że niektóre elementy do siebie nie pasują, jak w Cyanide czy Judas Kiss, ale po zrozumieniu danego kawałka i "poczuciu" go okazuje się, że ciężko by było go sobie wyobrazić bez tych części. Całkowity powrót w lata 80-te był niemożliwy i wiedziałem to od samego początku. I cieszy mnie to, bo otrzymaliśmy świetną mieszankę ambitnego i kreatywnego podejścia do aranżacji z dawnych lat, ze współczesnym brzmieniem. Efektem tej fuzji jest nowa Metallica, z nowym basistą i powoli klarującym się nowym stylem, który moim zdaniem najmocniej widoczny jest przede wszystkim w Cyanide, BBS i The End of the Line. To kawałki, w których Rob odwalił kawał dobrej roboty, nadał im charakteru, specyficznego wyrazu. Jeśli zespół pójdzie w tym kierunku przy okazji kolejnej płyty, to ja nie mam nic przeciwko.

Ocena: 9/10.

PS. Słówko o brzmieniu. W internecie napisano już chyba na ten temat wszystko, co się da. Płyta sklepowa faktycznie była trochę przegięta. Ale znana powszechnie wersja z GH jest absolutnie świetna. Surowość brzmienia, celowa "nie-nowoczesność" bardzo służą tej muzyce.

www.000webhost.com