MADRUGADA
16.02.2019
Columbia Theater
Berlin
____________________

GALERIA

SETLISTA
____________________

POWRÓT

GUESTBOOK

 

RELACJA

Kot
05.03.2019

Czasem dobre rzeczy spotykają tych, którzy na nie czekają. Madrugadę odkryłem ok. 14 lat temu, gdy zupełnie przypadkiem zobaczyłem telewizyjny występ, podczas którego zespół zagrał The Kids Are on High Street. Urzekło mnie w tym występie z miejsca wszystko - sama piosenka, brzmienie zespołu i charyzma wokalisty. Chociaż inspiracje były widoczne gołym okiem, miałem wrażenie obcowania z zupełnie nową jakością. Jakością, z jaką jeszcze nie zetknąłem się w muzycznym świecie.

To były dopiero moje nieśmiałe początki koncertowych przygód. Za granicę jechało się co najwyżej na Metallikę. To było wiele lat zanim nauczyłem się, że jeśli coś się ciągle odwleka, to prędzej czy później będzie na to za późno. W przypadku Madrugady, ta brutalna życiowa lekcja zdarzyła się zdecydowanie za szybko. W połowie 2007 roku świat obiegła wiadomość o przedwczesnej, tragicznej śmierci gitarzysty zespołu, Roberta Buråsa. Ciężko było wyobrazić sobie muzykę zespołu bez jego unikatowych pomysłów i brzmienia, jedynym słusznym wyjściem wydawało się więc zawieszenie działalności zespołu. W 2008 roku grupa wydała ostatni album i wyruszyła w pożegnalną trasę koncertową.

Przez następną dekadę, frontman i wokalista zespołu, Sivert Høyem, kontynuował działalność muzyczną firmowaną własnym nazwiskiem. Wydał w tym czasie cztery albumy studyjne, jedną EP-kę, kilka singli i dwa albumy koncertowe. Moja fascynacja koncertowymi podróżami rozkręciła się w międzyczasie na dobre i nie przegapiłem żadnej okazji, by zobaczyć go na żywo. Na każdym z trzech koncertów, na których byłem, Sivert poza materiałem ze swoich solowych albumów, sięgał także po repertuar macierzystej Madrugady. Czynił to jednak z ostrożnym wyczuciem. W setlistach nie brakowało największych, późnych przebojów Madrugady, takich jak The Kids Are on High Street, Majesty, What's on Your Mind czy Honey Bee.

I chociaż te piosenki są bezwzględnie fantastyczne i zawsze było wielkim przywilejem usłyszeć je na żywo, pytający fanów na mediach społecznościowych Sivert bombardowany był prośbami o najstarsze utwory Madrugady, takie jak Vocal i Electric. Sam byłem częścią tego obozu, zwłaszcza jeśli chodzi o Vocal, który od dawna należał do moich ulubionych utworów (statystyki na last.fm mogą ten fakt poświadczyć). Pamiętam jak dziś, że Sivert bezpośrednio odniósł się do tych próśb, odpowiadając, że nie czuje się JESZCZE gotowy, by znów zaśpiewać je na żywo. To roznieciło iskrę nadziei...

W 2016 roku Sivert promował swój ostatni jak dotąd solowy album studyjny, Lioness. Wtedy nastąpił przełom, w setliście bowiem obok standardowych Kids i Majesty, pojawił się także Electric - jeden ze "świętych" utworów z debiutanckiej płyty zespołu - wydanej w 1999 roku Industrial Silence. Wtedy zrozumiałem, że Sivert nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, jeśli chodzi o Madrugadę, i że wszystko jest jeszcze możliwe. Na spełnienie się tej przepowiedni musiałem jeszcze trochę poczekać - do września 2018 roku.

Wtedy stopniowo zaczęły odżywać media społecznościowe Madrugady, sugerując, że coś nadchodzi. Wreszcie, po kilku dniach, wszystko było jasne. Madrugada wraca na scenę z okazji dwudziestolecia ukazania się Industrial Silence. Na pierwszy ogień poszły dwa koncerty w norweskim Oslo Spektrum, ale wiedziałem, że na tym się nie skończy. Chwilę potem pojawiły się pierwsze europejskie daty, w tym Berlin. Nie było żadnych wątpliwości, że mnie tam nie zabraknie. Zespół miał zagrać na żywo w całości Industrial Silence, a co za tym idzie - także Vocal.

Chociaż z wycieczkami do Oslo jest mi bardzo po drodze, tym razem podjąłem, jak się później okazało, bardzo słuszną decyzję o tym, by przeciwstawić się wielkiej pokusie wybrania się do Spektrum na te wyjątkowe koncerty. Pamiętałem przy tym, że Madrugada w Norwegii nadal ma status megagwiazdy, tymczasem w Europie w wybranych krajach mają pokaźne, wierne, ale jednak nieco niszowe grono fanów. Co za tym idzie, koncerty w Europie zorganizowano w znacznie mniejszych venues. A Madrugada gra taką muzykę, która nie zyskuje na wielkiej scenie, spektakularnej oprawie, fajerwerkach i konfetti. Ktoś kiedyś napisał, że Madrugada na swoich płytach "łapie depresję na taśmę". Jak się do tego ma zasypywanie publiczności kolorowymi balonami? Tak właśnie było w Spektrum. A w Berlinie? To zupełnie inna bajka...

Logistyka wyjazdu należała do jednych z najprostszych i najbardziej komfortowych w dotychczasowej, 16-letniej historii moich koncertowych wyjazdów. Ot, 270 kilometrów autostradą i jesteśmy na miejscu. Bezpośrednie sąsiedztwo historycznego lotniska Tempelhof zagwarantowało bezproblemowe znalezienie miejsca do parkowania w stolicy w sobotni wieczór. Columbia Theater to miejsce, które nie jest nam obce - bezpośrednio z nim sąsiaduje kilkakrotnie większa sala Columbiahalle, w której bawiliśmy się na Paramore (a także po raz pierwszy spotkaliśmy z zespołem) niemal 10 lat temu.

Columbia Theater to jednak typowy muzyczny klub. "Typowy" w najlepszym możliwym znaczeniu tego słowa. Przypomniał mi bowiem moje ulubione, najlepsze muzyczne kluby/puby Londynu, które charakteryzują się niepowtarzalną atmosferą. Jest to jeden z głównych powodów, które wywołują we mnie cierpkie uczucie tęsknoty za tym miastem, nawet gdy wybieram się na koncerty tych samych artystów w innych europejskich miastach. Tymczasem zapomniałem już, że Berlin potrafi dostarczyć porównywalnych wrażeń. Tak właśnie było w Columbia Theater. Wszystko ułożyło się wręcz idealnie. Na miejscu zjawiliśmy się niecałą godzinę przed otwarciem bram, ale to wystarczyło, by nie tylko zająć dogodne miejsce w optymalnej odległości od sceny, ale także spokojnie skorzystać przed wszystkimi ze świeżo wyczyszczonej toalety i uraczyć się przepysznym Berliner Pilsner, w myśl starej dobrej tradycji. Smakowało wybornie, a był to zaledwie wstęp do wyśmienitej muzycznej uczty, jaka czekała mnie tego wieczoru.

Nawet oczekiwanie na rozpoczęcie odbywało się w całkiem przyjemnej atmosferze antycypacji. Publiczność złożona była głównie z ludzi podobnych mi wiekiem, czasem nawet starszych, nie było więc nerwowego przepychania się pod scenę. Zamyśleni, spokojni ludzie, popijający piwko, czekający na doświadczenie - nomen omen - majestatu wspaniałego zespołu. Dało się wyczuć atmosferę delikatnej niepewności, czy Madrugada sprosta swojej własnej legendzie. Zespół niegdyś regularnie koncertował w Niemczech - to był dla nich drugi najważniejszy po Norwegii rynek. Niezależnie od tego, czy większość ludzi widziała Madrugadę na żywo ponad 10 lat temu, czy był to ich pierwszy koncert, byli jednakowo niepewni tego, czy Madrugada spełni wysokie oczekiwania.

Wspaniałe w tym wieczorze było także to, że nie było żadnego męczącego supportu, który zamiast podkręcić atmosferę, jedynie zmęczyłby uszy i głowę przed daniem głównym. Chociaż jest wielu skandynawskich artystów, których przyjąłbym w roli supportu z otwartymi ramionami (to byłaby idealna okazja dla cudownej Niny Kinert, by zaprezentować wreszcie materiał z ostatniej płyty na żywo, ale Nina najwyraźniej nie chce koncertować... niestety), to opcję braku supportu przyjmuję zawsze z otwartymi ramionami.

W końcu z głośników zaczęło dobiegać skromne, ambientowe intro, reflektory ustawiły się w odpowiedniej pozycji, a wśród publiczności dało się wyczuć delikatną, narastającą ekscytację. Niemcy to specyficzny naród - czasem chwilę zajmie im, zanim się rozkręcą, ale wbrew pozorom potrafią okazać wdzięczność artyście i dobrze się bawić przy muzyce na żywo. Doświadczyłem tego już wiele razy, ale nie spodziewałem się eksplozji euforii na depresyjnej, melancholijnej Madrugadzie.

Muzycy po prostu po kolei weszli na scenę, witani ciepłymi, ale nieco jeszcze hamowanymi oklaskami. Największe dostał oczywiście Sivert, ale przejaw prawdziwego entuzjazmu wybuchł, gdy rozbrzmiał pierwszy akord Vocal. Oczywiście, poprzedzony dwoma uderzeniami w werbel. Madrugada w późniejszych latach kariery potrafiła mocno eksperymentować z aranżacjami, jednak na okoliczności tej trasy okazali się wykazać nadzwyczajne wręcz wyczucie względem tego, co zmieniać, a co zostawić tak, jak w oryginale.

To była definitywnie magiczna chwila, która już na zawsze wzbogaciła listę moich najwspanialszych koncertowych przeżyć. Nie tylko wreszcie słuchałem na żywo jednego z moich ulubionych utworów nagranych przez jakiegokolwiek artystę, to jeszcze słuchałem go w wykonaniu tego właśnie artysty. A to przez ostatnie 11 lat wydawało się być niemożliwe. Na scenie przede mną Sivert - stary znajomy, którego widziałem już nie raz na żywo. Ale towarzyszy mu cały żyjący jeszcze, oryginalny skład Madrugady - po lewej majestatyczny Frode Jacobsen na basie, w tle bijący ciepłem Jon Lauvland Pettersen na perkusji. Świętej pamięci Buråsa zastępuje fantastyczny Cato Salsa na gitarze, wieloletni przyjaciel Siverta i Christer Knutsen na instrumentach uzupełniających: gitarach i klawiszach (o ile się nie mylę, na scenie obecne były organy Hammonda). Publiczność podzielała odczuwany przez chyba wszystkich entuzjazm, a całość brzmiała po prostu kolosalnie.

Tak jak wspomniałem, pierwszy ryk publiczności wydobył się już przy pierwszym akordzie. Drugi ryk w ostatnich taktach mocnego otwarcia, podczas których Sivert podkręca atmosferę tamburynem. Potem pojedyncze wyrazy niepohamowanego entuzjazmu w formie pojedynczych wrzasków i gwizdów przy uspokojeniu melodii, poprzedzającej wejście w zwrotkę. Wreszcie, samo wejście w zwrotkę, któremu wtórowała znaczna część fanów zgromadzonych pod sceną - ale śpiewających z szacunkiem do artysty, bez próby zagłuszenia go. Absolutna perfekcja, w której natychmiast się odnalazłem, śpiewając razem ze wszystkimi cały tekst Vocal.

Wejście w pierwszy refren to był kolejny wybuch entuzjazmu, ludzie po prostu nie mogli się powstrzymać. Ramiona uniosły się ku górze i już wiedziałem, że ten wieczór przejdzie do historii jako jeden z najlepszych w moim życiu. Uczestniczenie w gigu wśród takiej publiczności to największa możliwa przyjemność. Zamiast walczyć o życie, można chłonąć każdą sekundę, każdy dźwięk, każdy drobny szczegół składający się na hipnotyzującą całość.

Co jeszcze mogę napisać o Vocal? Bardzo wiele, w końcu to była dla mnie najważniejsza piosenka całego wieczoru. Po pierwsze - Sivert. Że jego wokal jest wyjątkowy, że potrafi brzmieć jak na płycie (jako jeden z bardzo nielicznych artystów, co łączy go z takimi znakomitościami jak Amy Macdonald), że mimo pozornego spokoju bije od niego zacność i charyzma - to już pisałem nie raz i wie to każdy, kto się interesuje tematem. Ale że zabrzmi lepiej niż na płytach, tego się nie spodziewałem. Jego technika śpiewania naprawdę wyewoluowała. Wprowadził wiele subtelnych zmian w sposobie śpiewania poszczególnych fraz, które na pierwszy rzut ucha może być ciężko wyłapać. Jednak to wykonanie powaliło mnie na kolana i sprawiło, że nabrałem do Siverta jako wokalisty jeszcze większego szacunku, niż dotychczas.

Nie sposób nie docenić także Cato, który w trudnej roli wypełnienia butów Roberta zdawał się sprawdzać wyśmienicie. Jego wczuta na Vocal była niezaprzeczalna, każdy akord zagrany został z niego z należytym zaangażowaniem i ciężkością, a solówkowa część instrumentalna, wymagająca określonego typu wrażliwości, została zagrana jednocześnie z poszanowaniem dla materiału źródłowego, ale także z koncertowym sznytem do improwizacji, co nadało jej unikalny charakter, a jednocześnie udało się uniknąć bezczeszczenia pamięci autora oryginalnej partii. Mistrzostwo!

Na potrzeby koncertu zespół zmienił nieco kolejność utworów i w związku z tym, po Vocal zamiast Beautyproof została zagrana Belladonna. Słuszny wybór, po atmosferycznym wokal potrzebne było ożywienie atmosfery. Charakterystyczne otwarcie głębokim brzmieniem gitar, twardo osadzony groove perkusyjny, harmonijka i napędzający całość riff. Nie jest to może Madrugada w swojej najbardziej energetycznej odsłonie, ale z pewnością jest to odsłona solidna i na wskroś rockowa. Coś, co bardzo dobrze sprawdza się w pierwszych minutach koncertu.

Dalej było nieco szybsze, ale wciąż odrobinę monotonne Higher, ale po nim wprowadzające bardzo pożądane zmiany w dynamice Sirens. Klimatycznie, niespieszne intro zabrzmiało genialne - był to jeden z wielu momentów w trakcie koncertu, kiedy Madrugada lśniła budowaniem klimatu i troską o brzmienie. Budowaniu atmosfery wtórowało świetnie dopasowane do nastroju oświetlenie, ukazujące sylwetki muzyków w formie "cieni". Po intrze otwarcie zwrotki w postaci niepowtarzalnie brzmiącej partii gitarowej i wokalu Siverta. Tego utworu nie da się pomylić z żadnym innym i to już zanim rozkręci się w drugiej połowie.

Następna w kolejce była kolejna perełka w postaci balladowego Shine. Jakoś tak się złożyło, że nie doceniłem tego kawałka przed koncertem, ale jak tylko Sivert zaczął śpiewać pierwszą zwrotkę słowami "Did I talk/In my sleep/Now?/Did I wake to find you cry/By my side?" uświadomiłem sobie, że to absolutna perełka mieszcząca się w czołówce najlepszych kompozycji na Industrial Silence. Brzmienie, atmosfera tego kawałka to kolejny przykład na unikalną, genialną kwintesencję Madrugady. Czy jest ktoś, kto ma w sobie choćby połowę niezbędnej do zrozumienia tej muzyki wrażliwości, kto nie byłby w stanie przypisać słów tej piosenki do konkretnej sytuacji w swoim życiu, lub osoby, którą zna i z którą owe słowa mu się kojarzą?

Po Shine Sivert chwycił za gitarę akustyczną i zespół zaczął grać This Old House, kolejną klimatyczną balladę z pierwszego albumu, tym razem wyjątkowo utrzymaną w klimacie starego, południowego rocka amerykańskiego. Kolejny przykład geniuszu Madrugady i unikatowego łączenia inspiracji w coś absolutnie wyjątkowego. Powalające wykonanie, doskonale zaaranżowane instrumentarium z istotną rolą harmonijki ustnej. No i te doły wyciągane przez Siverta, jak on to robi że jego skala sięga tak nisko?

Strange Color Blue rozpoczyna się od akordu, który kojarzy mi się z A Deadend Mind, jednym z moich ulubionych utworów Madrugady z drugiego albumu, ale na doświadczenie jego mocy na żywo będę musiał chyba poczekać co najmniej do kolejnej trasy. Nie jest to może mój ulubiony utwór z Industrial Silence, ale motyw ze zgaśnięciem wszystkich świateł w venue i świeceniem jedynie reflektorem przez Siverta ze sceny w publiczność wprowadziło bardzo osobliwy klimat.

Salt zwróciło uwagę fantastyczną częścią instrumentalną, prowadzoną przez marszowy rytm i wiodącą partię gitary. Ciężko także przecenić rolę klawiszy, uaktywanijących się w odpowiednim momencie w tle, bez których utwór nie zabrzmiałby tak, jak powinien.

Norwegian Hammerworks Corp. to utwór oparty na monotonnym rytmie i progresji akordów oraz pozbawionej emocji melorecytacji Siverta. Zdawałoby się, że to utwór kompletnie nie pasujący do koncertowej konwencji, jednak było coś hipnotyzującego w tym rockowym norweskim transie, który wydawał się nie kończyć. Był nawet znaczny udział rytmicznie klaskającej publiczności, ale na tym nie kończyły się dodatkowe atrakcje. W połowie Sivert przywdział cekinową marynarkę, która odbijała światło, tworząc grę świateł w całej sali. Myślę, że zwłaszcza w takim małym venue, jak Columbia Theater, wytworzyło to niepowtarzalny klimat. Do tego zespół naprawdę rozkręcił się w końcowej partii utworu, robiąc z tego usypiającego transu rzecz paradoksalnie pobudzającą. Podkreślił to ekstremalny entuzjazm publiki, głośno wyrażony po wybrzmieniu ostatniego akcentu utworu.

Pora na uspokojenie atmosfery pominiętym na początku Beautyproof. To jednak dopiero wstęp do kolejnej perełki tego wieczoru z pierwszego albumu. Sam Sivert, bardzo okazjonalnie tego wieczoru przemawiający, zapowiedział kolejny utwór jako kolejną tego wieczoru balladę ("trochę ich mamy"), ale jednocześnie ulubioną kompozycję samego zespołu - Quite Emotional. Jedna z najspokojniejszych rzeczy na Industrial Silence, to absolutna kwintensencja Madrugady w zakresie lirycznej wrażliwości. Nikt pozbawiony jakichkolwiek ludzkich uczuć nie może przejść obok tego utworu obojętnie. To Madrugada w najlepszym wydaniu, nikt nie wie jak opowiadać historię o utęsknionej miłości tak jak oni, kropka. Jeśli ktoś słucha kwadratowych ballad o złamanym sercu w radiu i myśli, że to wyciska z niego wszystkie możliwe emocje, znaczy, że nie słyszał jeszcze Madrugady, albo jest bardzo prostym człowiekiem o nieskomplikowanym życiu emocjonalnym, którego standardy wyznaczają polskie telenowele. Warto nadmienić, że zespół pozwolił sobie tę jedną z licznych, najspokojniejszych ballad urozmaicić małym "przyświrowaniem" pod koniec. Co zostało uczynione po raz kolejny z wyczuciem, bo zupełnie nie zmieniło ogólnej wymowy utworu, ale świetnie go wzbogaciło pod kątem dynamiki.

Przyszła pora na Terraplane. Utwór, który zamyka cały album, na koncercie cofnięty do pozycji kawałka przedostatniego. Słuchając go, wydawałoby się, że nic tak nie położy nastroju na koncercie rockowym. Terraplane to wszak klasyczny jazz w najczystszej formie, w dodatku w klimacie obskórnego, przydymionego klubu. Oparty na prostej progresji czterech akordów, powtarzanej niemal do znudzenia przez cały utwór. A jednak po raz kolejny Madrugada pokazuje, że w takich nieoczywistych sytuacjach lśni najmocniej jej geniusz. Subtelność przenikających się instrumentów i jazzowych zagrywek z delikatnym wokalem nie ma sobie równych. Tutaj lśnił niebywały kunszt muzyków, zwłaszcza perkusisty. Utwór ten smakował wyjątkowo dobrze w ciasnym, małym Columbia Theater. Madrugada była niezwykle wszechstronnym zespołem już na debiutanckiej płycie i Terraplane jest tego najlepszym przykładem. Jasne, na głośnym koncercie rockowym na wielkim stadionie na sto tysięcy ludzi, taka rzecz by się raczej nie sprawdziła. Ale tutaj... To była perfekcja. Po raz wtóry tego wieczoru.

Na zakończenie głównego setu, a co za tym idzie, ostatni utwór, jaki pozostał z płyty Industrial Silence, rozbrzmiało Electric. I całkiem słusznie, bo tu Madrugada ociera się o przebojowość, nic nie tracąc ze swojej tekstury, gorzkiego posmaku, głębi i unikalności. Zresztą, Sivert pozwolił sobie na kolejną przemowę przed Electric, wspominając, że gdy zespół napisał tę piosenkę, zgasili światła w sali prób, patrzyli przez okno na miejskie światła w oddali i czuli, że są najlepszym zespołem na świecie. Ciężko o bardziej pasujący opis, bo takie utwory piszą najlepsze zespoły na świecie. Jeśli ktoś nie poczuł czegoś prawdziwego w trakcie tej piosenki, to ja nie wiem co robił w Columbia Theater tego wieczoru. To przecież poezja i sztuka przez duże "P" i "S". Gdy Sivert wyśpiewał ostatnie słowa ostatniego refrenu, wydarzyła się rzecz magiczna. Publiczność entuzjastycznie wiwatowała przez pozostałą, instrumentalną część utworu aż do samego końca. Absolutnie wyjątkowy moment, energia rozsadzała wnętrze klubu na wszystkie strony. Owacje nie ucichły, dopóki zespół nie wrócił na scenę, by zagrać soczystą porcję bisów, a w zasadzie to cały drugi set - złożony z najlepszych utworów Madrugady z pozostałych albumów. Pomyśleć, że wiele zespołów na tym by poprzestało - w końcu grali tą marną godzinkę - nie, Madrugada dopiero się rozkręciła!

Po kilku minutach entuzjastycznych oklasków, członkowie zespołu zaczęli stopniowo pojawiać się z powrotem na scenie, tworząc jak zwykle aurę tajemniczości i mistyczności. Całości przewodził Frode, grając chyba swoją najlepszą w karierze partię basu, otwierającą Black Mambo z drugiego albumu Madrugady, The Nightly Disease. Ja tutaj kompletnie odpadłem. Zespół wspiął się na absolutne wyżyny budowania klimatu. Bas to jedna rzecz, a to co robiła w tym czasie gitara Cato i przeszkadzajki perkusyjne, to zupełnie odrębna historia. Mistrzowie ambientu, atmosfery i groove'u jednocześnie. Nie ma w historii muzyki drugiej takiej rzeczy, która mogłaby się równać z intrem do Black Mambo.

Sam utwór też jest "niczego sobie", że tak kolokwialnie sobie powiem. Jest wręcz rewelacyjny. To Madrugada w topowej formie, w dodatku znacząco rozbudowanej koncertowo. Jakby mało radości było ze śpiewania z Sivertem przewrotnego tekstu "Little chicken/Better run run run", to jeszcze w końcówce zespół pozwolił sobie na mały psychodeliczny odlot, którego nie powstydziliby się swojego czasu Jimmy Page i Robert Plant. To wszystko nadal w mrocznej, onirycznej aurze Madrugady, a nie w hippisowskiej jeździe na za mocno skręconym skręcie. Tutaj wrażeń dostarcza kanonada istnej perwersji dźwięków. Cokolwiek to znaczy.

Nie mogę zapomnieć o outrze. Najgenialniejsza wariacja na temat intra, kończąca utwór. Jezu, jak to genialnie brzmiało. Ja nie wiem, czy kiedykolwiek słyszałem cokolwiek lepszego. Trzy dźwięki, ale za to jakie. Absolutny kosmos, brak słów - jedno z najlepszych outro (outrów?) w historii muzyki, kropka.

Drugi album był drugim najsilniej reprezentowanym na tej trasie, zaraz po Industrial Silence. Madrugada zagrała aż trzy utwory z niego, a po Black Mambo, drugim było przewrotne w tytule Hands Up - I Love You. No cóż, nie może być idealnie. Jakbym miał władzę nad doborem utworów do setlisty, wybrałbym w to miejsce zdecydowanie A Deadend Mind. Ale może za dużo wtedy byłoby w repertuarze depresyjnych ballad. Chociaż w wykonaniu Madrugady, tych nigdy za wiele. W każdym razie, Hands Up - I Love You to kolejny utwór, o nieco transowym charakterze. Prawie sześć minut jednostajnego beatu i trochę nijakich melodii, no cóż, nie jest to Madrugada u szczytu formy w mojej książce.

Ale jest taką w kolejnym utworze, także z The Nightly Disease - Only When You're Gone. Kolejna mroczna ballada o tęsknocie? Jeśli w takim wydaniu, to bardzo proszę, biorę w każdej ilości. Jakby mało było tego typu utworów na Industrial Silence, ten utwór z drugiej płyty brzmi, jakby ktoś zapomniał go umieścić na debiucie. Przyznam, że trochę nie doceniałem tego utworu przed koncertem, ale to zmieniło się po wysłuchaniu wersji na żywo. Takich rzeczy można słuchać całą noc i nigdy nie iść spać.

Musiał jednak przyjść czas na ożywienie. W postaci What's on Your Mind, utworu, który już dwukrotnie słyszałem w wykonaniu Siverta na jego koncertach solowych, ale takiej zacności nigdy za wiele. Tutaj Madrugada umiejętnie romansowała z rytmami tango, przy których nóżki same zaczynają przebierać na parkiecie. To fantastyczna piosenka koncertowa. Nie sposób powstrzymać się od śpiewania wwiercających się w głowę refrenów.

Nie mogło się obyć bez Majesty - jednego z największych hitów Madrugady. Nie jest to wprawdzie mój ulubiony utwór, ale tu nabrał zupełnie nowego smaku, dzięki substelnemu tłu na organach. Publiczność też ponownie nie kryła entuzjazmu, co sprawiło, że był to kolejny bardzo emocjonalny moment gigu.

Wiadomo było, że koncert zbliża się ku końcowi, gdy rozbrzmiało The Kids Are on High Street. Największy przebój Madrugady, całkiem zasłużenie - nie mogło go zabraknąć na tym koncercie. Zagrany nieco szybciej niż zawsze, ku mojemu delikatnemu zdziwieniu, zrobił się dziwnie... wesoły. W jego trakcie Sivert zszedł ze sceny, by "wsiąknąć" w publikę i razem z nimi spędzić ten kulminacyjny moment koncertu.

Często jednak w tradycji rockowej leży, by po ostatnim "pierdutnięciu", uspokoić nieco atmosferę nostalgiczną balladą... Tych Madrugada ma w zanadrzu nieskończone ilości, i na definitywnie zamknięcie całego koncertu, wybrali Valley of Deception z ostatniej studyjnej płyty z 2008 roku. Kolejny trafny utwór o zawiłościach, w jakie wpaść mogą uczucia między dwojgiem ludzi. Ilustracja muzyczna do nostalgicznego tekstu jak zawsze nie mogłaby pasować lepiej. Najwięksi fani śpiewają każde słowo razem z Sivertem i wiedzą, że zbliża się koniec... Magicznego wieczoru, na który wielu czekało ponad 10 lat.

Oczekiwania były wysokie wobec tego koncertu. Zdecydowanie większe, niż wobec większości artystów, na koncerty których uczęszczam. Madrugada jednak te wysokie oczekiwania spełniła, a nawet je przewyższyła. To nie sztuka, odegrać utwory dokładnie tak jak na płycie. Wiele zespołów też zadowoliłoby się linią najmniejszego oporu i odegrało je zaledwie "poprawnie", olewając wszelkie smaczki brzmieniowe. W takich momentach jednak okazuje się, że prawdziwy kunszt muzyków może przejawiać się nie tylko w wirtuozerskiej grze, ale też w imponującym przywiązaniu do najdrobniejszych szczegółów brzmieniowych. Madrugada włożyła naprawdę mnóstwo pracy w odtworzenie wyjątkowej atmosfery swoich płyt na żywo, a nawet jej wzbogacenie. Wszystko w tym koncercie było dopięte na ostatni guzik, tak instrumentalnie, jak i brzmieniowo, na subtelnej, ale świetnie dopasowanej do muzyki oprawie świetlnej kończąc. Sivert zaprezentował mistrzowską formę i ozdobił utwory mnóstwem smaczków, których próżno szukać na studyjnych wersjach sprzed 20 lat. To był jeden z najlepszych koncertów, który autentycznie wrył mi się w głowę i wszedł do kanonu najbardziej pamiętnych "pierwszych razów" w całym moim muzycznym życiu. Myślałem, że po tylu gigach, po tylu przygodach, niewiele rzeczy jest już w stanie mnie tak szczerze zachwycić. I pewnie miałem rację, ale Madrugadzie się to udało. Nie mogę doczekać się kolejnych spotkań, bo nie wiadomo, ile to potrwa, więc zamierzam cieszyć się tym tak bardzo, jak tylko mogę, póki jest w zasięgu. Widzimy się w Warszawie i ponownie w Berlinie. Co najmniej.

blog comments powered by Disqus

 

www.000webhost.com